Tam i z powrotem, czyli MŚ Planica 2023 cz. 2 HS138
Pokonane ponad 3200 kilometrów! Dwa wyjazdy, dwa medale i dwie straszne śnieżyce na autostradach. Wielkie nadzieje, wyjątkowe emocje, chwile wzruszenia. Tegoroczne Mistrzostwa Świata w Planicy miały pełną fanklubową obstawę! Druga część historii opowiada o zdobyciu przez Dawida Kubackiego medalu.
Nie umiem powiedzieć czy to pech nas prześladował, czy szczęście. W każdym razie po pokonaniu większych i mniejszych przeszkód, w zmienionym na ostatnią chwilę składzie i samochodzie, późnym wieczorem w dzień przed konkursem indywidualnym na dużej skoczni w Planicy dotarliśmy do Kranjskiej Góry.
Jak okazało się rano, okolica nie zmieniła się wiele przez te kilka dni. Może było bardziej szaro i wilgotno, delikatny śnieg powoli zamienił się w roztopioną breję, mimo mojego przekonania, że jest chłodniej niż poprzednio. Może na uliczkach spacerowało trochę więcej ludzi. Zdecydowanie mniej było słońca. Tym razem nasza baza wypadowa mieściła się w Kranjskiej Górze, co pozwoliło nam być w samym centrum wydarzeń. To niewątpliwa zaleta.
Tradycji musiało stać się zadość, więc dzień rozpoczął się do spaceru nad jezioro Jasna i sesji zdjęciowej przy koziołku. Chmury odebrały nieco uroku temu miejscu, ale przywołały dobre wspomnienia. Tym razem w naszym gronie nie było debiutantów. Każdy z nas mniej lub bardziej dawno temu było już w Planicy. Są takie chwile i miejsca, do których zawsze miło wracać.
Po obiedzie czekała nas podróż na miejsce zawodów. Tyle dobrego, że tym razem było jasne. czego się możemy spodziewać: szybka kontrola biletowa, a potem jakieś dwa kilometry spaceru pod górę. Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że tym razem Planicę odwiedziło o wiele więcej kibiców niż parę dni wcześniej.
Sektory – tym razem umiejscowione po obu stronach zeskoku – może nie były wypchane do ostatniego miejsca, ale z pewnością nie świeciły pustkami. Najwięcej było oczywiście Słoweńców, przyciągniętych marzeniami o triumfie swoich reprezentantów. Przedstawicieli innych narodowości nie pojawiło się zbyt wielu, raczej pojedyncze osoby.
Na finał Pucharu Świata na Letalnicy przyjeżdżają z Polski całe autokary kibiców, dlatego zaskoczyło nas, jak niewielu przybyło Polaków: prócz znajomych z fanklubów Kamila Stocha i Piotra Żyły można było namierzyć może kilkanaście osób z biało-czerwonymi flagami. My od razu skierowaliśmy się w ich kierunku, bo wiedzieliśmy, że kto jak kto, ale rodacy pozwolą, by powiesić na barierce baner Oficjalnego Fanklubu Dawida Kubackiego. O miejscu z samego przodu nie mogło już być mowy, ale na szczęście nikt nie narzekał na widoczność, nie trzeba było się martwić o problemy z nagłośnieniem, więc nie pozostawało nic innego, jak tylko podziwiać skoki i trzymać kciuki za ulubieńców.
Seria próbna zakończyła się bardzo obiecującym wynikiem. Najlepszy był Stefan Kraft, który poszybował aż na 139 metr, ale drugie i trzecie miejsca zajęli Polacy: Dawid Kubacki skoczył 134 metry, a Kamil Stoch 133,5 metra. Słońce zaczęło zachodzić, temperatura spadać, a my włożyliśmy ostatnie warstwy odzieży i w napięciu oczekiwaliśmy na przebieg rywalizacji o tytuł mistrza świata na dużej skoczni.
Po pierwszej serii prowadził Ryoyu Kobayashi po skoku na odległość 135 metrów. Zaraz za nim został sklasyfikowany przedstawiciel gospodarzy, Timi Zajc.
Trzecie miejsce zajmował Halvor Egnar Granerud, a czwarte Dawid Kubacki, który tracił do lidera 5,9 punktu, a do podium 2,9 punktu. W czołówce znajdowali się również dwaj inni nasi reprezentanci: szósty Kamil Stoch i dziewiąty Piotr Żyła. Złoty medalista ze skoczni normalnej w serii finałowej wylądował na 133,5 metrze i stało się jasne, że tym razem trudno liczyć na podobną do tej sprzed kilku dni szarżę po medal. Piotrek finalnie utrzymał miejsce z pierwszej serii i ukończył zawody w pierwszej dziesiątce.
Nadzieję na medal miał do końca Kamil Stoch: piękny skok na 134,5 metra dał mu prowadzenie i pozostało jedynie czekać na dalsze rozstrzygnięcia. Karl Geiger wylądował o metr bliżej i znalazł się tuż za Kamilem. Gdy na belce usiadł Dawid, napięcie wśród biało-czerwonych sięgało zenitu: zaciśnięte kciuki, głośne trąby, telemark na 135 metrze i głośny aplauz polskich kibiców. Na czele tabeli widniały dwa nazwiska naszych reprezentantów: Dawid Kubacki wyprzedzał Kamila Stocha. Ale na górze czekało jeszcze trzech skoczków, czy groziły nam dwa miejsca tuż za podium?
Po krótszym skoku kolejnego z zawodników, czyli Halvora Egnara Graneruda, stało się jasne, że przynajmniej jeden krążek trafi w ręce biało-czerwonych. Swoją drogą do tej pory nie mogę zrozumieć jak to się stało, że dominujący przez większość zimy Norweg z najważniejszej imprezy sezonu wrócił bez ani jednego medalu indywidualnego.
Słoweńskiej publiczności nie zawiódł za to Timi Zajc, lądując na 137 metrze. Słoweńcy już świętowali, gdy w powietrzu leciał Ryoyu Kobayashi. Japończyk wylądował wyraźnie przed zieloną linią, co spowodowało ryk radości na skoczni – nie tylko Słoweńców, ale i Polaków. Chyba wszyscy byliśmy przekonani, że Ryoyu wypadł ze strefy medalowej. Niestety dla nas, przewaga z pierwszego skoku wystarczyła i Kobayashi został sklasyfikowany na drugim miejscu, a to znaczyło, że do Dawida Kubackiego trafił brąz, a Kamil Stoch będzie musiał obejść się smakiem. Nie dostał ani medalu, ani nawet roślinki w doniczce.
Po zawodach udało się zrobić zdjęcie z Dawidem na skoczni:
Autobus powrotny ze skoczni wywiózł nas na drugi koniec miasteczka, więc wracając pieszo do naszego apartamentu mogliśmy przekonać się na własne oczy, że Kranjską Górę nawiedziła prawdziwa rzesza kibiców. Światełka na budynkach, wesoła muzyka, zatłoczona słynna Vopa i świętujący na uliczkach tłum – nie mogłam się nadziwić, że jeszcze tak nie dawno narzekaliśmy na pustki.
Sobotnie przedpołudnie wykorzystaliśmy na wycieczkę do Bledu. Zajechaliśmy pod zamek, pospacerowaliśmy po brzegu jeziora, a potem wspięliśmy się na punkt widokowy.
Widoki zachwycały, mimo że pora roku nie należała do najbardziej urokliwych. To wtedy powstał pomysł, by odwiedzić Słowenię w samym środku lata.
Oczekiwania w narodzie przed konkursem drużynowym były olbrzymie. Docierały do nas przeróżne analizy i wyliczenia, wskazujące na to, że miejsce na podium to tylko formalność. Bo któż mógłby z Polakami wygrać? Muszę przyznać, że i my daliśmy się ponieść temu ogólnemu entuzjazmowi. Mocno wierzyliśmy, że drużyna w składzie: Kamil Stoch, Piotr Żyła, Aleksander Zniszczoł i Dawid Kubacki pofrunie po medal.
Zaczęło się pechowo. Pewien nadgorliwy pan ochroniarz ze Słowenii umyślił sobie, że na ogrodzeniu nie wolno wieszać flag i banerów. Na nic się zdały tłumaczenia i prośby, daremna była interwencja zawezwanych służb mundurowych – nie wolno i już.
Z każdym kolejnym skokiem naszego zawodnika, nadzieja na medal gasła. To wyraźnie nie był nasz dzień. Mimo że żaden ze skoków nie był wyraźnie zepsuty, to strata punktowa do czołowej trójki tylko się powiększała, a nieliczni polscy kibice mieli coraz bardziej niewyraźne miny.
Słoweńscy fani wręcz przeciwnie – ich radość rosła z każdą minutą, a energia udzielała się i zawodnikom gospodarzy, którzy latali jak natchnieni. Finalnie drużyna w składzie: Lovro Kos, Ziga Jelar, Timi Zajc i Anze Lanisek sięgnęła po złoto. Srebrny medal wywalczyli Norwegowie (Johann Andre Forfang, Kristoffer Eriksen Sundal, Marius Lindvik i Halvor Egner Granerud), a brązowy Austriacy (Daniel Tschofenig, Michael Hayboeck, Jan Hoerl i Stefan Kraft).
Przy finałowym skoku Kubackiego trener biało-czerwonych Thomas Thurnbichler postanowił zaryzykować i obniżyć rozbieg aż o dwie pozycje, aby na ostatniej prostej jeszcze spróbować włączyć się do walki o trzecie miejsce. Niestety zabrakło kilku metrów by Polacy otrzymali gratyfikację punktową. Decyzja oczywiście wzbudziła wiele dyskusji, ale jestem zdania, że mimo wszystko warto próbować. A nuż by się udało.
Tym razem szybko opuściliśmy skocznię, bo tego wieczora czekało nas jeszcze jedno przeżycie. Na scenie w centrum Kranjskiej Góry odbyła się ceremonia medalowa, a w jej czasie Dawid odebrał swój medal. Kolorowe światła, huczna muzyka, morze ludzi z flagami, blaski fleszy. Pierwszy raz było mi dane wziąć udział w takim wydarzeniu i przyznaję, że to niezapomniane przeżycie, zwłaszcza, gdy nagrodę odbiera ktoś, za komu od lat mocno się kibicuje.
To jednak był szczęśliwy dzień, bo po uroczystości udało się nam złapać medalistę na parę chwil i wykonać pamiątkowe zdjęcie – kolejne do wyjątkowej kolekcji Fanklubu.
I teraz też wiedzieliśmy, że do Planicy wrócimy już niedługo. Na finał Pucharu Świata.