Święto na skoczni, czyli Mistrzostwa Polski w Wiśle 2017

Święta, święta i po świętach. Tak mawiał co roku mój dziadek, gdy nasza rodzina ponownie spotykała się przy bożonarodzeniowym stole 26. grudnia. Pamiętam z dzieciństwa, że ten dzień kojarzył mi się z uroczystym celebrowaniem zakończenia Świąt. Ze zjadaniem tego, co jeszcze nie zostało zjedzone i wzdychaniem, że zaraz człowiek pęknie i po co było szykować tyle wszystkiego, skoro nie da się tego pochłonąć. 🙂

Minęło trochę lat, dziadkowie zmarli, a kuzynostwo pozakładało własne rodziny, więc i sposób świętowania musiał się zmienić. Jednak atmosfera pozostała taka sama. Całe szczęście, że jeszcze nie trzeba rozbierać choinki.

Tym razem Wisła gościła konkurs świąteczny, fot. E. Knap

Już w zeszłym roku wpadłam na genialny pomysł, aby zamiast siedzenia przy stole i marudzenia, że to już koniec Świąt Bożego Narodzenia i nazajutrz trzeba iść do pracy (no chyba że ktoś 27 grudnia wziął urlop i z czystym sumieniem może odłożyć narzekanie na dzień później 😉 ), wybrać wyjazd na konkurs świąteczny w skokach narciarskich. O ile poprzednio moja wyprawa do Zakopanego wzbudziła spore zaskoczenie wśród  rodziny – no bo jak to tak? – o tyle tym razem już nikt się nie dziwił, że mnie nie ma. Jak mogłabym oglądać skoki w telewizji, skoro one dzieją się tak blisko w Wiśle?

Z Zakopanem było prościej. Z Krakowa do stolicy Tatr autobusy jeżdżą w odstępach piętnastu czy dwudziestu minut we wszystkie dni roku. Gdy sprawdzałam połączenia do Wisły, tylko jęknęłam, bo okazało się, że musiałabym najpierw dotrzeć do Katowic i dopiero tam się przesiąść. Przemyślałam wszystko i przekalkulowałam, a wreszcie podjęłam wiekopomną decyzję, że jadę samochodem.

Prawo jazdy mam nie od wczoraj, ale moja wrodzona ostrożność, bądź inne niezidentyfikowane powody sprawiły, że dotąd na krajowe zawody podróżowałam wyłącznie komunikacją publiczną. Jak się okazało, nie taki diabeł straszny jak go malują. Po krótkich poszukiwaniach znalazłam w Fanklubie towarzyszkę podróży – Izę, wielce szczęśliwą, bo pierwszy raz miała okazję zobaczyć zawody na żywo. Wpakowałam do bagażnika ciepłą bluzę, rękawiczki znalezione pod choinką, baner, flagę i nawet upchałam kije, a potem ruszyłyśmy w drogę. Wybrałyśmy trasę przez Bielsko-Białą i Szczyrk. Mimo naszych obaw było spokojnie, ruch niewielki i szybko dojechałyśmy pod samo Skalite. Jak się okazało, Szczyrk tego dnia nie był zbyt szczęśliwy dla fanklubów. My utknęłyśmy w długim korku i podziękowałyśmy sobie w duchu, że przezornie wyjechałyśmy odpowiednio wcześnie, a Fanklubowi Kamila Stocha zepsuł się tam bus i spora część kibiców z Proszowic wcale nie dojechała na konkurs.

Iza przed Skalite w Szczyrku, fot. E. Knap

Na miejscu spotkała nas niespodzianka. Skocznia Adama Małysza była oblegana przez widzów prawie tak samo, jak w czasie Pucharu Świata! Byłam niezwykle zdziwiona jak wielu ludzi zdecydowało się nie spędzać czasu przed telewizorem, a przyjechać osobiście. Im bliżej było do rozpoczęcia konkursu, tym kibiców przybywało, a gdy na belce pojawił się pierwszy z zawodników, niemal wszystkie miejsca były już zapełnione.

Niektórym zawodnikom trudno było przekroczyć setny metr, fot. E. Knap

Całe szczęście, że niekorzystne prognozy pogody, którymi straszyli nas meteorologowie sprawdziły się tylko częściowo. Zawody odbywały się w miarę płynnie, jedynie chwilami wydłużały się przerwy między poszczególnymi skokami tak, aby wiatr nieco ucichł. Podmuchy z tyłu skoczni i dosyć nisko ustawiona belka startowa spowodowały, że niestety nie byliśmy świadkami zbyt długich skoków; spora część skoczków nie przekraczała nawet stu metrów. Tylko kadra A zbliżała się do punktu K, ale sam fakt, że nawet medaliści nie przekraczali go w obu próbach, świadczy o tym, że warunki były naprawdę ciężkie. Dawid Kubacki później tłumaczył, że nie można było ryzykować z dłuższym rozbiegiem, bo gdyby wiatr w czasie któregoś skoku nagle zelżał, to zawodnik mógłby pofrunąć baaardzo daleko i zrobiłoby się niebezpiecznie. Publiczność musiała więc zadowolić się krótszymi odległościami. Ale cóż, taki urok zawodów krajowych, w którym zaprezentować się mogą także młodzi, niedoświadczeni skoczkowie.

Nie można było jednak narzekać, bo starcie pojawiła się cała krajowa czołówka z wyłączeniem kilkuosobowej reprezentacji wysłanej na Puchar Kontynentalny w Engelbergu, który tradycyjnie odbywa się w przerwie między Świętami a Nowym Rokiem. Niestety do zawodów zgłoszonych zostało rekordowo mało, bo tylko 35 zawodników, więc zgodnie z naszymi przewidywaniami odwołano kwalifikacje i zastąpiono je serią próbną. Akurat wracałyśmy z obiadu, gdy ogłoszono jej wyniki. Najdalszy skok oddał Kamil Stoch, a zaraz za nim uplasował się Dawid Kubacki.

Fanklub był widoczny!, fot. E. Knap

Przywiązałyśmy baner, zostawiłam Izę z flagą i zapałem do kibicowania, a sama pobiegłam z aparatem po schodkach w górę skoczni, skąd mogłam się przekonać, jak pięknie prezentują się trybuny. Szkoda, że zainteresowanie kibiców nie przekłada się na liczbę startujących w Mistrzostwach Polski, która zamiast rosnąć, z roku na rok maleje. Pocieszałam się tym, że być może wielu zawodników jest jeszcze zbyt młodych, aby próbować swoich sił na dużej skoczni. Jednak patrząc na obsadę zawodów juniorskich, sytuacja nie wygląda najlepiej. Mam wielką nadzieję, że nie jest to tendencja stała, tylko przejściowe problemy, bo jak tak dalej pójdzie, to za 10 czy 15 lat możemy doświadczyć kryzysu, podobnego do tego, z jakim zmaga się teraz Finlandia. Niegdyś również kraj drużynowych i indywidualnych Mistrzów Świata! Ale ja ciągle jestem dobrej myśli. Skoro dzięki sukcesom jednego Adama Małysza i programowi „Szukamy następców Mistrza” kariery zaczęło i rozwinęło kilku skoczków, którzy obecnie decydują o sile naszej kadry, to ilu przyszłych mistrzów właśnie teraz zaczyna trenować, naśladując Kamila Stocha, Piotra Żyłę, Maćka Kota, Dawida Kubackiego albo Stefana Hulę? Tylko ilu z nich dotrwa do wieku seniorskiego? Zobaczymy. Na razie pozostaje nam dmuchać pod narty obecnym reprezentantom i ich młodszym kolegom.

Damian Skupień w towarzystwie Telewizji Polskiej, fot. E. Knap

Tomka Pilcha, juniora, o którym ostatnio najgłośniej, w Wiśle na konkursie świątecznym nie było, ponieważ należy do grupy, która wystartuje w Engelbergu. Może i dobrze, bo umknął wielkiemu zainteresowaniu mediów. Ale nie zabrakło dobrych występów naszej młodzieży. Pięknym skokiem na odległość 123 metrów popisał się w drugiej serii Damian Skupień. Starsi kibice z pewnością kojarzą nazwisko i oczywiście prawidłowo, bo Damian to syn Wojciecha Skupnia, niegdysiejszego stałego członka kadry narodowej. Suma summarum młodzian zajął 12. miejsce. Warto odnotować jeszcze występy innych podopiecznych Macieja Maciusiaka, którzy niewiele ustępowali starszym kolegom: Karol Niemczyk był 9., Kacper Juroszek 10., Bartosz Czyż był 18.  Z dobrej strony pokazali się również dwaj zawodnicy wracający do trenowania: Krzysztof Biegun i Andrzej Stękała, którzy zajęli odpowiednio 10. i 8. miejsce. Chwilami było mi szkoda, że tylny wiatr nie pozwalał nikomu odlecieć.

Warunki warunkami, ale ostatecznie na pierwszych sześciu pozycjach sklasyfikowano sześciu członków kadry A. Przypadek? 🙂 Można – a jakże – analizować kolejność w tę i we w tę. Że wśród medalistów nie było nikogo przed 30. rokiem życia. Że Piotrek Żyła wygrał srebro, mimo że nie przekroczył w żadnym ze skoków punktu K. Że Stefan Hula miał 30 punktów przewagi nad Kamilem Stochem. Że Maciej Kot znowu był piąty.

Dawid Kubacki po konkursie w Wiśle, fot. E. Knap

Dawid w jednym z wielu wywiadów, jakich udzielił, powiedział, że każdy z tej szóstki jest w takiej formie, że spokojnie mógłby zwyciężyć. Ale skoro wygrywa jeden, to pozostała piątka już nie może stanąć na najwyższym stopniu podium i musi zadowolić się niższymi lokatami. Czy z tych rezultatów można wyciągnąć jakieś wnioski przed Turniejem Czterech Skoczni? Tego nie jestem pewna.

Wiatr też chciał być na podium, fot. E. Knap

Pewna za to jestem tego, że wyjątkowo ucieszyłam się ze złotego medalu Stefana Huli. Po pierwsze dlatego, że to jego pierwsze w karierze zwycięstwo w krajowym czempionacie. Po drugie, w konkursie świątecznym skakał daleko, równo i pięknie. A po trzecie, mam wrażenie, że jest jednym z najbardziej niedocenianych zawodników. Ile razy pseudo-życzliwi radzili mu, by odwiesił narty na kołku? Ile razy wyliczali konkursy bez punktów? Stefan już w zeszłym sezonie udowodnił, że ciężką i solidną pracą można osiągnąć bardzo wiele i niekoniecznie wtedy, kiedy wszyscy tego oczekują. Że nie warto rezygnować z marzeń, nawet gdy ciągle nie wychodzi tak, jakbyśmy chcieli. I że PESEL nie jest najważniejszym kryterium na świecie. (Swoją drogą zupełnie nie rozumiem nieustannego wyliczania wieku trzydziestolatkom. Czy komukolwiek! 😉 ). Ja z wielką satysfakcją biję Stefkowi brawo, bo rzeczywiście kibicuję mu od bardzo dawna (dawna, czyli nie od zeszłego sezonu!), a jakby dobrze poszukać, dowody na to można gdzieś znaleźć w Internecie.

Stałam więc pod podium w Wiśle i uśmiechałam się szeroko. A Dawid Kubacki śpiewał: „Ste-fan Hu-la najlepszy w Polsce jest, najlepszy w Polsce jest!”. Posłuchałem tego i chyba już wiem, kto powinien wymyślić nam fanklubową przyśpiewkę. 🙂

Więcej zdjęć z Konkursu Świątecznego:

Leave a Reply