Kochaj albo rzuć! PŚ Zakopane 2023
Znam zarówno ludzi, którzy uwielbiają kibicować w Zakopanem, jak i takich, którzy zarzekają się, że ich noga tam więcej nie postanie. Nie da się ukryć, że atmosfera pod Wielką Krokwią jest wyjątkowa. Najlepsza i najgorsza równocześnie. Można Zakopane lubić albo nie znosić, ale trudno przejść obok niego obojętnie.
Taniej nie będzie
Trybuny skoczni im. Stanisława Marusarza zapełniły się już w piątek. Wejściówki na serie treningowe i kwalifikacje kosztowały aż sto złotych, dlatego gdy dotarłam na skocznię pod koniec pierwszej rundy treningowej, to stałam i patrzyłam wokoło zaskoczona, że zjawiło się tak wielu fanów. Może niektórzy wybrali piątek, zamiast – minimum dwukrotnie droższych – zawodów w sobotę i niedzielę?
W oba dni weekendowe Wielka Krokiew była pełna, nawet mimo tego, że w sobotę rozgrywano konkurs drużynowy, traktowany przez wielu jako mniej atrakcyjny, a pogoda w niedzielę przez wiele godzin groziła, że tego dnia żadna rywalizacja na skoczni się nie odbędzie.
Bilety się sprzedały, organizatorzy zadowoleni, więc, niestety, nie należy się spodziewać, że ceny kiedykolwiek spadną. Wręcz przeciwnie. A jest naprawdę drogo. Tańsze wejściówki można kupić zarówno na Turniej Czterech Skoczni w Niemczech i Austrii, norweskie konkursy Raw Air, jak i finał sezonu w słoweńskiej Planicy…
Ceny cenami, ale najbardziej boli mnie brak zniżek dla dzieci i młodzieży. Ile rodzin stać, by zabrać na skocznię potomstwo, jeśli dla każdego, nawet najmniejszego malucha trzeba kupować normalny bilet? Wyjazd na weekend do Zakopanego dla przeciętnej rodziny, biorąc pod uwagę jeszcze koszty pobytu: noclegu, wyżywienia, dojazdu, sięga kilku tysięcy złotych! Obserwując publiczność w tym roku można zauważyć, jak mało było rodzin. Łatwiej pojechać ze szwagrem lub kolegami, niż zabrać żonę i dzieci. Kto zatem przekaże małym kibicom miłość do dyscypliny i zachęci do wspierania ulubieńców na żywo, jeśli nie rodzice?
Zakopane w ogóle jest coraz droższe. Koszty zakwaterowania w czasie Pucharu Świata stają się kosmicznie wysokie. Wizyta w karczmie poważnie uszczupla portfel. Ale cóż, kibic płacze i płaci.
Zmierzając na skocznię, mijałam dziesiątki przeróżnych straganów z mniej lub bardziej atrakcyjnymi gadżetami dla kibiców i pamiątkami ze stolicy Tatr. Mam wrażenie, że z roku na rok jest ich więcej, co oczywiście nie znaczy, że w jakikolwiek sposób przekłada się to na jakość. Chwilami byłam przerażona tym, co się sprzedaje! Coś, co się błyszczy, mruga, świeci. Szalik lub poduszka z paskudną grafiką z internetu. Kubek z dziwnym napisem. Rolka papieru toaletowego z gębą Putina za dwadzieścia pięć złotych.
I wszędzie te okropne trąby!
Z jednej strony jarmark a z drugiej Europa
Różne są style kibicowania. Jedni wolą oglądać zawody w ciszy i spokoju, by móc skupić się na odległościach, punktach i wynikach, a dla innych ważne jest wspólne przeżywanie, głośne wyrażanie emocji i dzielenie radości z kompanami. Ci pierwsi nigdy się w Zakopanem nie zakochają. Będą ich denerwować tłumy, gigantyczne flagi zasłaniające widok, hałaśliwe śmiechy, śpiewy i tańce na chodnikach Krupówek, wielka trąba na skoczni i unoszące się wszędzie opary alkoholu. Ale to nie oni ciągną na Wielką Krokiew ze wszystkich stron, wykupując bilety do ostatniego. Przyjeżdżają ci, którzy taką zabawę kochają.
Publiczność w Zakopanem reaguje żywiołowo nie tylko na skoki rodaków, ale także zawodników z zagranicy. Skoczkowie, którzy już tradycyjnie co roku są pytani jak im się podoba na konkursach w Polsce, często powtarzają, że charakterystyczny dla stolicy Tatr jest fantastyczny doping dla wszystkich zawodników zasiadających na belce. Gdy spiker zapowiada start Polaka, wrzawa jeszcze się wzmaga, a patrząc z dołu skoczni nie jeden raz miałam wrażenie, że głośnie: Leeeeeeć! wydłuża o parę metrów lot naszego zawodnika.
Nieodłączną częścią imprezy jest dudniąca muzyka: hity z lat poprzednich, przeplatane najnowszymi rytmicznymi kawałkami; wspólne układy choreograficzne, klaskanie i machanie rękami, podskoki w rytm, by rozgrzać zmarzniętą publiczność. Słynny space dance znowu robił wielkie wrażenie!
Kolejne starty zawodników jak zawsze urozmaicały piosenki grane przez wodzirejów – niektóre na życzenie startujących: Kamil Stoch wybrał Aurę, Olek Zniszczoł Welcome to the jungle a Dawidowi Kubackiemu towarzyszyła Pszczółka Maja. Utwory z poprzednich lat mocno wpadały w ucho, a wiele z nich znalazło się na fanklubowej playliście na stałe. Mimo że niektórych naprawdę nie znosimy!
Wszystko to tworzy niepowtarzalną atmosferę, która przyciąga do Zakopanego i sprawia, że tak wielu nie wyobraża sobie, by choć raz opuścić to wydarzenie. Z jednej strony sport wydaje się tylko niewiele znaczącym dodatkiem do tego całego jarmarku pod Tatrami, ale z drugiej powoduje, że to miejsce w kalendarzu Pucharu Świata – chcąc nie chcąc – jest niezastąpione.
Dwa kroki od raju
Już dawno biało-czerwoni nie mieli na Pucharze Świata w Zakopanem tak mocnego faworyta. Dawid Kubacki od początku sezonu utrzymuje wybitną formę, a oglądanie jego skoków to czysta przyjemność. Od pierwszego konkursu zimowego nie oddał żółtej koszulki lidera. Tylko dwa razy w tym sezonie nie stał na podium!
Oczywiście, inni zawodnicy nie zamierzają poddać się bez walki i robią wszystko, by z Kubackim wygrywać, a docelowo pozbawić go miejsca na szczycie. Ostatnio głównym rywalem jest Halvor Egnar Granerud, zwycięzca 71. Turnieju Czterech Skoczni. Norweg momentami wydaje się być nie do prześcignięcia, ale wtedy mija tydzień i to Kubacki lata najdalej ze wszystkich. Mam przeczucie, że rywalizacja polsko-norweska dostarczy nam w tym sezonie jeszcze wiele emocji. A przecież i trzeci z tegorocznych gigantów, Anże Lanisek, nie śpi!
Dawid na Wielkiej Krokwi latał daleko i pięknie. W piątek oddał najdłuższy skok w pierwszej serii treningowej, co pozwoliło mu wyprzedzić Graneruda i wygrać. Uzyskał najlepszy wynik także i w czasie drugiego treningu, a tuż za nim, ponownie, został sklasyfikowany Norweg.
A potem czekała na nas niespodzianka. Rundę kwalifikacyjną nieoczekiwanie wygrał młody Austriak, Daniel Tschofening, a tuż za nim na liście wyników pojawił się – a jakże – Kubacki. Halvor Egnar Granerud zajął miejsce dopiero jedenaste.
W sobotni wieczór polscy kibice pojawili się pod Wielką Krokwią z olbrzymimi nadziejami. Wszyscy mieli w pamięci poprzednie lata, gdy reprezentacja Polski nie radziła sobie na własnej ziemi najlepiej. W ten weekend wszyscy marzyli o podium, a najlepiej o jego najwyższym stopniu. I tak niewiele brakowało! Mimo prowadzenia po pierwszej serii, mimo świetnych i równych skoków, do zwycięstwa zabrakło jednego małego punktu!
Podium to podium! – przekonywali wodzireje. Trener Thomas Thurnbichler podkreślał, że jest zadowolony, a drugie miejsce to świetny wynik. To wszystko prawda. Sport to sport, nie da się zawsze zwyciężać. Ale też ciężko oczekiwać, że nie będzie niedosytu. Tylko jeden punkt. Jeden krok od raju.
Scenariusz niedzielnych zawodów pisał ktoś o mocnych nerwach i niezbyt dobrym poczuciu humoru. Od rana w Zakopanem wiało tak mocno, że chyba nikt nie wierzył, że uda się oddać na Wielkiej Krokwi choć jeden skok. Seria próbna została odwołana, a kibice na skoczni i przed telewizorami niecierpliwie oczekiwali na kolejne jury meetingi.
Pół godziny przed startem konkursu byłam pewna, że zostanie odwołany! A tu zaskoczenie! Kilka minut przed początkiem pierwszej serii konkursu indywidualnego aura wokół skoczni się uspokoiła i pozwoliła na oddawanie kolejnych prób bez większych niedogodności, mimo zmiennych podmuchów. Po pięćdziesiątym, najdłuższym skoku skocznia niemal wybuchła z radości. Kubacki wylądował na odległości 137,5 m i wyprzedził drugiego Jana Hoerla aż o 8,7 punktu! Ależ to miało być piękne zakończenie zakopiańskiego weekendu!
I nie wiem. Może ktoś zapeszył? Może kciuki były trzymane za mocno? Może wiatr był zazdrosny o Dawida i postanowił zakończyć rywalizację wedle swojego życzenia? A może Wielka Krokiew chciała nauczyć biało-czerwonych kibiców pokory i zrobiła na złość? Borek Sedlak puścił zielone światło, trener Thurnbichler machnął chorągiewką, Dawid Kubacki odepchnął się z belki i pomknął w dół. Wstrzymaliśmy wszyscy oddech, gdy w czasie gdy nasz lider szybował w powietrzu zielona linia pokazująca odległość wymaganą do objęcia prowadzenia przesunęła się o kilka metrów. Kubacki musnął ją nartami, ale coś w środku mi mówiło, że osiągnięte przez niego 124 metry nie wystarczą. Kilka sekund minęło i przez trybuny przeszedł zawód. Zabrakło. Znów zabrakło tego cholernego punktu.
Tuż po zawodach fanklubowi czat wrzał. Chyba każdy czuł rozczarowanie i złość, że Dawid został puszczony w tak złych warunkach. Parę lat temu trzymaliśmy kciuki za awans do serii finałowej, a dzisiaj wkurzało nas drugie miejsce. No bo jeszcze za tym Granerudem!
Dawid Kubacki po lądowaniu też był wściekły. Było tak blisko! Kilkanaście minut później na konferencji prasowej tłumaczył, że nie jest zły na rezultat, bo druga pozycja to bardzo dobry wynik, ale właśnie na to, że zwycięstwo odebrały mu trudne warunki pogodowe. Z naturą naprawdę nie było żartów. Parę minut po zakończeniu rywalizacji zaczęło wiać równie mocno jak wcześniej. Aż dziw, że udało się przeprowadzić dwuseryjne zawody.
W takich chwilach boleśnie się przekonujemy, że skoki narciarskie, tak mocno uzależnione od warunków zewnętrznych, nigdy nie będą sprawiedliwe. I można za to nie znosić tej dyscypliny. A jeśli mimo wszystko się ją kocha, to zostaje nam liczyć na to, że suma szczęścia w ciągu sezonu będzie się zgadzać, a jury zatroszczy się o to, by nie odbierać nikomu szans.
Nigdy w życiu!
Osiem lat temu w Zakopanem powstał pomysł, aby założyć Dawidowi Kubackiemu fanklub. Rok później stałyśmy we cztery pod skocznią z oficjalnym transparentem. Dawid skakał na tyle słabo, że nie został wybrany do drużyny. Nasza obecność wzbudzała zdziwienie i wesołość, a nawet niemiłe komentarze i pobłażliwe uśmiechy.
Dzisiaj wszystko się zmieniło. Kibicujemy liderowi klasyfikacji generalnej Pucharu Świata! I nikt się nie dziwi, że rozpiera nas duma, gdy Dawid walczy o zwycięstwo.
Od kilku lat nie jeździmy do Zakopanego większą grupą fanklubową, bo wielkimi fanami zakopiańskiej imprezy nie jesteśmy, ale sentyment do tego miejsca pozostał. Ja nie raz i nie dwa narzekam, ale mimo wszystko ciągnie mnie pod Wielką Krokiew, właśnie dlatego, że Zakopane można kochać i nienawidzić równocześnie.
I choć na razie przysięgam sobie, że nigdy więcej nie będę przeciskać się przez trąbiący tłum, to nie odważę się założyć z nikim, że w następnym sezonie ponownie tam nie pojadę.