Dawid Kubacki dla Fanklubu: „Presja będzie zawsze”
W jakich sytuacjach skoczkowie boją się skakać? Czy można wylecieć poza bandę i wylądować na trybunie? Która skocznia jest najstraszniejsza? Czy obecność publiczności bardziej stresuje, czy pomaga? W jaki sposób zawodnicy walczą z presją? – Oto pytania, które zawsze chcieliście zadać skoczkowi narciarskiemu, ale nie mieliście okazji. My zrobiliśmy to za Was. Zapraszamy na trzecią część wywiadu z Dawidem Kubackim.
– Czytałeś biografię Svena Hannawalda?
– Słyszałem o takim skoczku (śmiech) i na temat biografii też coś obiło mi się o uszy, ale jej nie czytałem.
– Właśnie w tej książce Hannawald dużo pisze o strachu, jaki towarzyszy zawodnikom przed skokiem. Stwierdza, że każdy skoczek się boi, a jeśli twierdzi inaczej, to kłamie. Jak to więc właściwie jest? Czujesz strach, gdy siedzisz na belce i patrzysz w dół, czy nie?
– No cóż (śmiech). Powiedziałbym, że raczej nie. Chyba że ten strach inaczej zakwalifikujemy. Ze swojej perspektywy mogę powiedzieć, że kiedy wszystko przebiega normalnie, to naprawdę nie mam się czego bać. Wierzę, że wytrenowane umiejętności pozwolą mi oddać nie tylko dobry i daleki skok, ale także bezpiecznie wylądować. Myślę więc, że stwierdzenie Hannawalda mogło dotyczyć niepewnych warunków. Bo kiedy na skoczni zaczyna się coś dziać – mocno wieje albo wiatr zmienia kierunki – to wiadomo że mogą się zdarzyć niebezpieczne sytuacje. W takiej chwili zawsze w głowie będą się tłukły myśli, że coś jest nie halo i że skok może nie wyjść. Ale z drugiej strony, jeśli będę się tego panicznie bał, to wzrośnie szansa, że się coś stanie. Dlatego w takim wypadku trzeba oddać swój normalny skok, bo kiedy człowiek zachowuję symetrię i w trakcie odbicia, i w locie, i przy lądowaniu, to zmniejsza się szansa, że warunki mu przeszkodzą. A jeśli nawet przeszkodzą, to to nie będzie aż tak niebezpieczne.
– Przegrałeś kiedyś z pogodą?
– Tak, zdarzyło się to kilka razy. I mimo że oddawałem normalne skoki, bez większych błędów, to jednak warunki były górą i człowiek lądował na dupie zamiast na nogach. Ale cóż, takie rzeczy są wkalkulowane w ten sport. Myślę, że każdy skoczek zdaje sobie sprawę, że coś takiego może się przytrafić i zostaje mu tylko wiara, że nie stanie się nic poważnego. A jeśli będą kłopoty, to skończy się na tym, że człowiek tylko obije sobie tyłek, pozbiera się na dole i pójdzie skakać dalej.
– Zdarzył Ci się jakiś poważny upadek na skoczni?
– Upadków miałem kilka i były różne – i mniej, i bardziej spektakularne. Czasem byłem trochę obolały. A z takich poważnych rzeczy… Pamiętam, że kiedyś na treningach w Szczyrbskim Plesie przewróciłem się i wycięło mnie zupełnie. Chyba ze dwie godziny byłem nieprzytomny. To znaczy niby miałem świadomość, ale w ogóle tego później nie pamiętałem, mimo że podobno chodziłem i coś mówiłem, coś się ruszałem. Po paru godzinach to minęło, ale bolała mnie twarz, bo się poharatałem, trochę noga, trochę plecy, bo wiadomo że się człowiek przy takim wypadku ponaciąga i poobija. Ale mija kilka dni, czy tydzień lub dwa, wszystkie boleści znikają i trenuje się dalej. Na szczęście nie miałem tak poważnych upadków, żebym musiał rezygnować z cyklu treningowego czy startowego. I mam nadzieję, że nic takiego mi się nie zdarzy.
– Doskonale pamiętamy Twój upadek w Niżnym Tagile…
– No właśnie tamten upadek był bardzo spektakularny. Z tego co pamiętam, to po moim akrobatycznym lądowaniu, jedna narta wyleciała całkiem poza skocznię, więc któryś z sędziów miał szczęście, że nie dostał nią w głowę. Ale mimo tego, że z zewnątrz, okiem kamery, to wyglądało dość dramatycznie, z mojego punktu widzenia nie było aż tak strasznie. Podwiało mi trochę nartę, próbowałem w powietrzu powalczyć, żeby jeszcze to wyratować, ale się nie udało, nartę ściągnęło, wywróciłem się i wylądowałem na plecach. Nie przyrżnąłem głową w spad, bo udało mi się ją utrzymać. No i zjechałem na dół. Tak naprawdę, wszystkie obrażenia, jakie miałem, były spowodowane przez progi w śniegu wycięte na 120 i 130 metrze, po których się przejechałem żebrami i tyłkiem jak po schodach. Naprawdę boleć zaczęło dopiero następnego dnia, ale nic poważnego się nie stało.
– Równie strasznie wyglądał jeden z Twoich skoków na Certaku w Harrachovie w 2013 roku. Czy mamuty są mniej bezpiecznie niż mniejsze skocznie?
– Akurat mamut w Harrachovie ogólnie jest straszny, nawet jak się na niego patrzy z boku. A jak sobie człowiek wyobrazi, że jeszcze trzeba iść skakać (śmiech), to jest niefajnie. Na szczęście nie miałem wielu okazji, żeby tam startować. A wracając do tego skoku, to cały problem polegał na tym, że akurat wiało i gdzieś mi nartę… No nie kontrolowałem jej na tyle, na ile bym pewnie mógł i wiatr ją sobie zabrał. Musiałem się z tego ratować. Całe szczęście, że to wyszło trochę śmiesznie, trochę akrobatycznie, ale wylądowałem na dwie nogi i zjechałem na dół bez żadnych uszkodzeń. I to się najbardziej liczy. Generalnie to była akurat taka sytuacja, o jakiej mówiłem wcześniej: jeśli na skoczni coś się dzieje, gdzieś z tyłu głowy pojawia się myśl, że może być niebezpiecznie. I kiedy człowiek siada na belkę, może trochę obawiać się o swoje zdrowie, a jakby nie patrzeć, my swoim zdrowiem zarabiamy i musimy być w pełni sił, żeby skakać i startować w zawodach.
– Czy są jeszcze jakieś inne strasznie skocznie?
– To już takie dawne czasy, ale zapadła mi w pamięć jedna skocznia, chyba w Bańskiej Bystrzycy, sześćdziesiątka. Tam za progiem, kilkanaście metrów nad bulą wisiał konar drzewa i pojawiał się strach, że się go zawadzi po wyjściu z progu, mimo tego, że nawet jakby się człowiek postarał, nie było możliwości, żeby tam dolecieć. Ale jednak w powietrzu i przy dużej prędkości, taki konar w zasięgu wzroku potrafi przyspieszyć akcję serca. Tak samo było, kiedy wprowadzili kamery na zeskoku, wiszące nad spadem na samym dole. Nie dało się tam dolecieć i uderzyć, ale jednak z powietrza – przy pierwszym skoku – gdy się taką kamerę widziało, to było takie: „Yyyyy! Coś jest nie tak!”.
– A jak wraca się do skakania po upadku? Czy gdzieś z tyłu głowy zostaje myśl, że trzeba bardziej uważać, bo coś może się stać? Jak wygląda następny skok?
– Normalnie. Następny skok wygląda normalnie, bo przy tych 99% normalnych skoków nic się nie dzieje. Gdyby ktoś próbował skakać inaczej, bardziej asekuracyjnie, to – paradoksalnie – narażałby się na nieprzewidziane konsekwencje. Dlatego nie wolno kombinować.
– Jaki wpływ mają na Was wypadki innych zawodników, np. Thomasa Morgensterna?
– Zawodnicy upadają na skoczni i każdemu się może zdarzyć, jest to wkalkulowane w ten sport. Ale jak już zdarzy się, na początku jest obawa, czy nic poważnego się nie stało i oczekiwanie na wiadomości o konsekwencjach. Bo czasem człowiek tylko się strachu naje. A jeśli chodzi o dalsze skakanie, to cóż, tak jak wcześniej wspominałem, dla nas nie powinno nic się zmieniać. Trzeba iść i oddać swój normalny skok. Myślę, że dla niektórych może być to trudne, ale dlatego też pracujemy z psychologami, żeby w takich sytuacjach umieć sobie poradzić i odpowiednio się zachować. Bo różne kalkulacje po upadku mogą spowodować, że trudnych sytuacji będzie więcej.
– Swego czasu znosiło Cię na bok i kibice często mieli wrażenie, że zaraz wylecisz za skocznię. A jak to wygląda z powietrza?
– Przy oddawaniu normalnych skoków miałem zapas kilku metrów do bandy, więc nie było strachu. Zresztą zawsze mnie znosiło na prawo i jakoś z tym żyję. Ale czasem robiło się strasznie. Pamiętam taką sytuację w Wiśle Malince… Był przewiew z lewej strony, troszeczkę wiatru i kiedy wyszedłem z progu, tak mocno dmuchnęło, że zniosło mnie zupełnie poza bandę. To znaczy mnie się wydawało, że lecę poza bandą. I był w powietrzu nawrót w drugą stronę i próba wylądowania z powrotem na zeskoku. Pamiętam, że mocno się zdziwiłem, bo mimo że wylądowałem troszeczkę w poprzek spadu, to i tak z półtora metra od bandy. Przez tę sytuację musiałem jednak nauczyć się szybciutko kręcić w drugą stronę, żeby wrócić z powrotem na skocznię (śmiech). A teraz, od jakiegoś czasu, już dość mocno pracujemy nad tym, żeby skoki jak najbardziej wypośrodkować i już widać, że symetria jest coraz bardziej zachowana i ląduję coraz bliżej środka. Może jeszcze nie jest to ideał, ale małymi kroczkami do tego dochodzimy.
– Czy po tylu latach skakania nadal stresujesz się przed startem?
– Każde zawody to stres. Na 100 procent. Ważne jak się go spożytkuje, bo jest kilka rodzajów stresu. Jeśli potrafi się obrócić go na swoją korzyść, żeby mobilizował ciało do działania, to jest najbardziej OK. Zanim zacząłem współpracować z psychologiem, miałem taki problem, że stres spinał mnie na zawodach. A wiadomo, że jak on zaczyna spinać, wtedy skoki wyglądają inaczej, gorzej niż normalnie. Tak więc cała kwintesencja pracy z psychologiem polega na tym, żeby ten stres umieć odpowiednio wykorzystać.
– Czy publiczność sprawia, że stres jest większy?
– Ciężko mi to ocenić. Różne są zawody, różna jest obsada kibiców. Zdarzają się konkursy, że przyjdzie kilka osób na krzyż, a są takie, że jest pełno ludzi na trybunach, a nawet i poza trybunami. To kolejny element pracy psychologicznej nad sobą – żeby tę ilość stresu umieć regulować. Nawet kiedy w trakcie zawodów pojawia się napięcie, to są triki na to, żeby się rozluźnić, żeby stres wykorzystać na swoją korzyść. Nad tym się bardziej skupiam na zawodach, a nie nad kalkulowaniem, ile tego stresu jest, czy jest pełno kibiców, kto siedzi na trybunach. Bo to wszystko rozprasza, dekoncentruje. Trzeba po prostu się odciąć, żeby iść i normalnie skakać.
– Bardziej stresujesz się na skoczni, czy poza skocznią?
– Chyba poza skocznią.
– A czy umiejętności panowania nad stresem na skoczni przydają się też w codziennym życiu?
– Jak najbardziej. Pamiętam jedną sytuację z zawodów z modelami. Była tam jedna konkurencja, do której nie byłem jakoś super przygotowany. Polegało to na wylataniu figur na dokładność. Za dużo nie trenowałem, może ze dwa razy przeleciałem program, żeby zobaczyć jak to wygląda. A na tych zawodach podszedłem do tego tak, że zrobię co umiem. Nie będę próbował nic więcej, ani nic mniej. Startuję, żeby się dobrze bawić, spotkać się z ludźmi i miło spędzić czas. I właśnie takie podejście pozwoliło mi wygrać. Co ciekawe, był tam jeden zawodnik, który się mocno do tych zawodów przygotowywał i właśnie po nim widać było dużą dozę stresu. Cały czas sprawdzał aktualne wyniki, ile ma punktów, jak wygląda sytuacja. A ja to wszystko miałem w nosie, robiłem swoje. I to jest taki przykład odnośnie wykorzystania technik pracy z psychologiem do innych rzeczy.
– Czy możne te techniki wykorzystywać także na egzaminach?
– Przed egzaminem też zawsze pojawia się lekki stres. Jego siła zależy od tego, jak się człowiek przygotował. Ja traktuję to następująco – jeśli się nauczyłem, przygotowałem na tyle, na ile mogłem, to idę i piszę. A jakie będę wyniki, to zobaczymy, kiedy będą oddawać prace.
– Czy prywatnie jesteś spokojny czy nerwowy?
– Przeważnie jestem spokojny, ale zdarzają się sytuacje, które potrafią mnie zdenerwować i czasami wybucham. Oczywiście staram się to kontrolować, żeby to nie było idiotyczne. Ale wiadomo, że czasami człowiek musi się wykrzyczeć i jakoś odreagować.
– Czasem przed sezonem oczekiwania mediów i kibiców są bardzo duże, a wręcz się mówi o tzw. pompowaniu balonika. Czy dociera do Was ta presja?
– Jak najbardziej dociera, bo wiadomo, że kiedy jest się w kadrze i startuje w zawodach, nie da się być obok tego i nie wiedzieć, co się dzieje. I tu znowu dużą rolę odgrywa praca z psychologiem, żeby tę presję przyjąć, zaakceptować, ale żeby nie miała ona wpływu na działanie. Bo presja nie pomaga i ważne jest to, żeby umieć sobie z nią poradzić. A jeśli chodzi o mnie… Ja sobie tłumaczę, że ona może być, ale gdzieś z boku. Nie uciekam od niej, bo wtedy to jest udawanie, że jej nie ma – a presja tak naprawdę zawsze będzie. I może sobie być, ale ja muszę skoncentrować się nad swoimi zadaniami i nie zwracam na nią uwagi. Bo ona nie pomoże dobrze skoczyć. Dobrze skoczyć pomoże tylko koncentracja na tym, co mam zrobić na skoczni.
– A czy faworytowi, o którym wszyscy mówią, wszyscy piszą, jest dużo trudniej, niż zawodnikowi, który pozostaje w cieniu i na którego media i kibice nie zwracają uwagi?
– Pod względem psychologicznym na pewno jest trudniej. Ale mimo tego, że człowiek jest cały czas pod presją, wszyscy patrzą na każdy jego ruch, każdy skok, wszyscy na niego liczą, trzeba nauczyć się radzić sobie z tym obciążeniem. Jest to ciężka sytuacja, ale pokazuje klasę zawodnika. Mnie się wydaje, że wszystko zależy od dobrego przygotowania psychologicznego. Bo jeśli człowiek zacznie się przejmować, zacznie zadawać sobie pytania – czy tak, czy inaczej? – to wprowadza niepewność w skoki. A tu trzeba być pewnym, że się potrafi i że się to zrobi na skoczni. I tego przekonania trzeba się trzymać na wszystkich zawodach.
– Miałeś momenty, w których ta presja Cię pokonywała?
– Zdarzały się takie sytuacje. Dość dawno temu i nie chcę ich przytaczać, ale się zdarzały. Mam to w swoim bagażu doświadczeń, przeanalizowałem i uważam, że to się więcej nie powtórzy. Chyba każdego skoczka po drodze to spotka i najważniejsze, żeby właśnie wyciągnąć z tego właściwe wnioski i umieć je zastosować w przyszłości.
Rozmawiała Ewa Knap
c.d.n.
Fotografia główna autorstwa Joanny Malinowskiej.
Pierwsza część wywiadu z Dawidem Kubackim pt. „Zmiany” – zobacz.
Druga część wywiadu z Dawidem Kubackim pt. „Drużyna” – zobacz.