Dawid Kubacki dla Fanklubu: „To musi po prostu działać!”
Nowy trener, nowe grupy szkoleniowe, zmiany w technice i nowe ćwiczenia. Zmiany, zmiany, zmiany… O tym, co okazało się łatwe, a co trudne w okresie przygotowawczym, dlaczego znowu zaczął wybijać się z progu w inny sposób i dokąd prowadzą zmiany przepisów, opowiedział nam Dawid Kubacki. Zapraszamy!
– W ostatnich latach w Twoim życiu sportowym nastąpiło wiele zmian. Zmieniały się sztaby trenerskie, grupy szkoleniowe, a także dwa razy sposób skakania. Czy mógłbyś nam opowiedzieć, co takiego ostatnio zmodyfikowałeś w swojej technice?
– Wszystkie zmiany miały miejsce w ciągu ostatnich dwóch lat. Największa była wtedy, gdy zacząłem pracę z trenerem Maciusiakiem. Chodziło nam o to, żeby zachowywać jak najwięcej prędkości po wyjściu z progu. Było to takie skakanie – obrazowo mówiąc – do przodu. Tak, żeby udział klatki piersiowej przy odbiciu był jak najmniejszy, żeby nie wytracać szybkości w powietrzu. W zeszłym roku całkiem fajnie to działało. Teraz z trenerem Horngacherem wypośrodkowaliśmy to, w jaki sposób trenowałem z Maćkiem Maciusiakiem i to, jak skakałem wcześniej. Pierwotnie popełniałem taki błąd, że zbyt mocno zbierałem się górą i nieraz było tak, że wychodziłem wysoko, ale nie wystarczało prędkości. Dlatego czasami brakowało metrów. Teraz, po kolejnych zmianach, jest zarówno dość wysokości po odbiciu, jak i została zachowana prędkość, która pozwala odlatywać w drugiej części lotu.
– A jak zareagowałeś, gdy usłyszałeś od nowego trenera, że musisz po raz drugi zmieniać technikę, mimo że ta zeszłoroczna funkcjonowała całkiem dobrze?
– Na samym początku podszedłem do tego sceptycznie. Powiedziałbym nawet, że trochę na anty. Bo najpierw dotarło do mnie takie tłumaczenie, że teraz będziemy się odbijać całkowicie pionowo, wręcz do góry. Dopiero później, kiedy zaczęliśmy pierwsze treningi, a ja porozmawiałem z trenerem w cztery oczy i on mi wytłumaczył, do czego będziemy dążyć, jaki jest cel tych wszystkich ćwiczeń, to zgodziłem się z tą koncepcją, bo ona już nie wyglądała tak drastycznie, jak to było przedstawione za pierwszym razem. Wiem, że jest słuszna i wbrew pozorom, tak bardzo nie różni od tego, co skakałem z trenerem Maciusiakiem. Inne są tylko metody treningowe i ćwiczenia, które wykonujemy.
– Czy wdrażanie takich zmian jest trudne?
– Z jednej strony jest. Już wcześniej, przed wszystkimi zmianami, próbowałem opanować klatkę piersiową, żeby tak bardzo nie otwierała się w trakcie odbicia, ale nie zawsze to wychodziło. Kiedy zacząłem trenować z Maćkiem, nie wiem jak to się stało, ale pojawił się impuls, który – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – popchnął wszystko do przodu i przestawiłem się na ten nowy styl skakania. Co ciekawe, to zaczęło działać od samego początku, od pierwszych skoków, choć tak naprawdę mieliśmy tylko półtora miesiąca przygotowań „na sucho”. Może ten impuls był związany z jednoczesną zmianą zarówno trenera, jak i ćwiczeń, jakie wykonywałem?
– A te najnowsze zmiany?
– To przestawienie nie jest już takie duże. Gdybym miał wskazać, co jest teraz najtrudniejsze, to chyba niektóre ćwiczenia, które technicznie są ciężkie do wykonania i trzeba naprawdę bardzo dużo uwagi poświęcić na to, żeby je zrobić dobrze.
– Czy te elementy, które zostały zmienione wykonujesz już odruchowo, czy musisz jeszcze o nich pamiętać i kontrolować?
– W tej chwili to już dzieje się raczej automatycznie. Wiadomo, że pierwsze skoki na skoczni, czy nawet te treningi „na sucho” z nowymi rzeczami, wymagały ode mnie sporej kontroli, ale już po kilku miesiącach wdrażania zmian, to co było nowe, stało się naturalne i teraz wszystko, czego się ostatnio uczyłem, przyjmuję jako bazę.
– A teraz porozmawiajmy o innych zmianach. Zmianach przepisów, np. jeśli chodzi o kombinezony. Czy komplikują one przygotowania do nowego sezonu?
– Każdą modyfikację w kombinezonie czuje się zaraz po ubraniu. W większości przypadków to są kwestie kosmetyczne. W tym roku miałem troszeczkę obaw, co do tego nowego paska. Myślałem, że skoro będzie umieszczony w zgięciu biodrowym, to przy samym najeździe może coś blokować i nie będę się z tym czuł swobodnie. Jednak już pierwsze skoki pokazały, że nie ma żadnego problemu i pasek na tyle dobrze się układa, że nie przeszkadza w przyjęciu wygodnej pozycji najazdowej.
– Czy łatwo jest przyzwyczaić się do takich różnic?
– Wiadomo, że takie zmiany mogą być trudne, ale musimy się do nich szybko przystosowywać. Jeżeli wchodzi jakiś nowy przepis, np. że kombinezon musi być węższy, długość rękawa czy nogawek ma być inna, to te zmiany tak naprawdę przyjmuje się w biegu. Szyje się nowy kombinezon zgodnie z wytycznymi, trzeba go założyć i skoczyć. I tyle. Tak naprawdę po kilku, a czasami nawet po jednym skoku, zawodnik jest w stanie się do tego przyzwyczaić. I cóż, trzeba z tym dalej żyć, pracować i skakać.
– Czy Twoim zdaniem zmiany przepisów idą w dobrą stronę?
– No cóż, zmiany są spowodowane tym, żeby ukrócić kombinowanie i manipulacje ze sprzętem. A wiadomo, że każda zmiana niesie za sobą garść nowych pomysłów, jak tę zmianę obejść lub wykorzystać coś innego na swoją korzyść. Z jednej strony, daje nam to pole do popisu, żeby jeszcze gdzieś się wykazać pomysłowością, jeszcze coś ulepszyć, znaleźć jeszcze jakiś drobiazg, który mógłby pomóc w uzyskiwaniu dobrych rezultatów, a jednocześnie, żeby to nie było zabronione przepisami. Każdy nowy przepis troszeczkę ukróca jedną rzecz, ale pojawia się kilka innych pomysłów, jak to można wykorzystać, żeby było dobrze albo żeby chociaż negatywny wpływ był jak najmniejszy.
– Czyli to taka walka z wiatrakami? A raczej sędziów z pomysłami.
– Myślę, że główną rolą tych wszystkich przepisów, które FIS wprowadza, jest tak naprawdę bezpieczeństwo. Bo wiadomo, że sam kombinezon czy narty, ogólnie sprzęt, potrafi jakiś tam procent długości dodać do skoku. Gdyby to nie było kontrolowane, mogłyby się zdarzać różne sytuacje, np. że przy takim normalnym rozbiegu, normalnych warunkach, w jakich są rozgrywane zawody, nagle któryś zawodnik odlatuje – bo na tyle ma ten sprzęt dopracowany czy bardziej przekombinowany – na sam dół i może sobie zrobić krzywdę, a sędziowie nie mają na to wpływu. A jeśli coś się stanie, to oni będą ciągnięci do odpowiedzialności i oni będą się musieli tłumaczyć, bo przecież odpowiadają za bezpieczeństwo konkursu. Tak więc główną przyczyną wprowadzania nowych przepisów jest to, żeby ujednolicić system sprzętowy, aby każdy miał identyczne szanse na wygraną. Żeby liczyły się umiejętności, a nie tylko wyścig zbrojeń.
– To teraz coś z innej beczki. W czasie podróży na zawody zdarza Wam się zmieniać strefy czasowe – Japonia, Rosja, Kazachstan. Jak się do tego przystosowujesz? Czy zmieniasz rytm dobowy, czy funkcjonujesz według czasu polskiego?
– Osobiście nigdy nie miałem problemów ze zmianami czasowymi, ale wiadomo, że każdą taką sytuację trzeba wcześniej przemyśleć. Wszystko zależy od tego, w jakich godzinach odbywają się zawody, o jakich godzinach tam dolatujemy i jak wygląda cała podróż. Na przykład, kiedy lecieliśmy do Soczi na olimpiadę, w ogóle nie przestawialiśmy się na czas rosyjski, bo trenerzy uważali, że lepiej będzie zostać przy naszym, gdyż zawody były bardzo późno. Zdarzało się, że wracaliśmy do wioski olimpijskiej o pierwszej, drugiej w nocy, więc gdybyśmy byli przestawieni na miejscowy czas, to następnego dnia mielibyśmy problemy z normalnym funkcjonowaniem. A tak, to wychodziło, że mieliśmy zawody jak w Polsce – około siedemnastej, osiemnastej. Przyjeżdżaliśmy więc i w nocy szliśmy na kolację, potem spać i o dwunastej rosyjskiego czasu na śniadanie.
– A Japonia? Według naszego czasu konkursy odbywają się tam albo wcześnie rano, albo w nocy. Jak wtedy funkcjonujecie?
– Zgadza się. Tam są właśnie takie zawody, które wymuszają przestawienie się na czas japoński. Odbywają się o ósmej czy dziesiątej rano. Trzeba więc wcześniej zaplanować podróż i już w jej trakcie starać się spać (i nie spać) w takich godzinach, jakie są w Japonii, żeby się w miarę łagodnie przestawić na ten czas już od pierwszego dnia pobytu.
– Często zmieniacie też miejsca treningu i zawodów. Czy lubisz takie zmiany? I czy prywatnie chętnie podróżujesz i poznajesz nowe miejsca?
– Zacząłbym od tego, że prywatnie, to ja nie mam kiedy podróżować (śmiech). A co do reszty, to już jestem po prostu przyzwyczajony do takiego trybu życia. Można powiedzieć, że od kilku lat spędzam całe życie na walizkach. Nigdy nie opłaca mi się rozpakowywać w domu do końca. Torba zawsze gdzieś tam leży w pokoju w gotowości, bo przeważnie jest tak, że wpadamy domu na dwa, góra trzy dni, więc trzeba się tylko przeprać, przepakować i jedziemy dalej. No cóż, ten sport tego od nas wymaga. Zawody są w różnych częściach świata i podróży jest sporo. Ale myślę, że z czasem można się do tego przyzwyczaić i to podróżowanie przestaje być tak męczące. Człowiek się przystosowuje i funkcjonuje normalnie, mimo że ciągle zmienia miejsce i tak naprawdę cały czas jest w drodze.
– W tym roku częściej niż w poprzednich latach zmienialiście w trakcie treningu skocznie, a więc więcej jeździliście. Czy takie podróże są męczące?
– Ciężko powiedzieć… Bo jak się jedzie w aucie już ósmą czy dziewiątą godzinę, to wtedy człowiek czuje się bardzo zmęczony i już mu się nic nie chce i najchętniej to by się położył. Ale po pewnym czasie patrzy się na to inaczej. Ten czas w podróży jakoś zleci i nie jest tak źle. Nie jest to aż tak bardzo męczące, jakby się mogło wydawać. Chociaż na pewno odbija się na naszym poziomie wypoczynku. Po takich podróżach potrzebujemy dodatkowego dnia na regenerację.
– Ale przynajmniej się nie nudzicie.
– No właśnie. To, że w tym roku dosyć często zmienialiśmy miejsca i skocznie, z jednej strony skutkuje dużą liczbą podróży, ale z drugiej strony ma duże plusy, bo nie przyzwyczajamy się do jednego rozbiegu, tylko cały czas go zmieniamy. A to wymusza na nas szybką adaptację – drugi, trzeci skok i już trzeba skakać na nowej skoczni normalnie. Jest to dobre, bo tak właśnie wyglądają zawody: przyjeżdżamy na dane miejsce, oddajemy jeden czy dwa skoki i już mamy kwalifikacje, a potem zawody. I przejeżdżamy na kolejną skocznię. Myślę więc, że to jest jak najbardziej OK.
– Czy każdą skocznię można rozgryźć? A może są takie, których się nie da i gdzie skakanie idzie bardzo ciężko?
– Myślę, że jest to kwestia podejścia psychicznego (śmiech). Bo jak sobie człowiek ubzdura, że jakiejś skoczni nie lubi i nie umie na niej skakać, to wiadomo, że nie będzie na niej dobrze skakał. Prawda jest jednak taka, że na każdym obiekcie skacze się może nie tak samo, ale bardzo podobnie. Prawa fizyki nie zmieniają się i to, co pozwala latać daleko na jednej skoczni, pozwala także latać daleko na drugiej. Do każdej skoczni trzeba podejść tak samo – iść i robić swoje, wykonywać te zdania, nad którymi pracowało się przez okres przygotowawczy. I to musi po prostu działać. Nie ma innej opcji!
Rozmawiała Ewa Knap
c.d.n.
Fotografia główna autorstwa Anity Kowalczyk.