Czy jest nadzieja dla skoków narciarskich?

Przeliczniki punktowe za wiatr i zmianę belki. Awantury o sprzęt narciarski, donosy na inne ekipy i dyskusje o dyskwalifikacjach. Zmiany długości rozbiegu w czasie rywalizacji. Konkursy Pucharu Świata rozgrywane na igelicie na początku listopada. W ostatnich latach kibic musiał przyzwyczaić się do wielu nowości. Wszystkie zostały wprowadzone po to, aby uczynić ten sport bezpieczniejszym i bardziej sprawiedliwym oraz atrakcyjniejszym dla widza. Ale czy na pewno? Czy miłośnicy skoków narciarskich mają jeszcze cierpliwość do znoszenia ciągłego zamieszania wokół dyscypliny?

Wielu znajomych dziwi się, gdy słyszy, że wciąż pasjonuję się skokami narciarskimi. Wciąż, bo chyba każdy z moich rówieśników, wychowanych w czasach małyszomanii, krócej lub dłużej fascynował się tym sportem. Kiedyś do oglądania skoków w telewizji wszyscy – nawiązując do klasyka – zasiadaliśmy jak do telenoweli,  występami Adama Małysza żyło cały naród.

To pewne, że niezależnie od wyników biało-czerwonych, takiej popularności skoki narciarskie nie będą miały już nigdy i nie ma tu niczyjej winy. Zwycięstwa Orła z Wisły były jak wodospad w czasie wielkiej suszy w polskim sporcie i dlatego tak bardzo porwały serca kibiców. Dziś mamy Roberta Lewandowskiego i Igę Świątek, znakomite wyniki lekkoatletów i złote medale siatkarzy. A jeśli komuś i tego mało, ma kilka stacji i kilkanaście kanałów sportowych z rozgrywkami z całego świata do wyboru.

Przy skokach narciarskich zostali ci, którzy je pokochali. Dziś chciałabym się zastanowić nie nad tym za co je kochamy, ale pomimo czego. 😊

Kibice na skoczni w Wiśle Malince w 2019 roku, fot. Ewa Knap

Przed współczesnymi skokami narciarskimi stoi wiele wyzwań – stały spadek oglądalności transmisji telewizyjnych i coraz mniej kibiców oglądających zawody na żywo, pogłębiający się dystans między czołowymi reprezentacjami, a resztą stawki, kryzysy w kilku krajach, które niegdyś pretendowały do czołowych miejsc. Wszystko to prowadzi do jednego – spadku zainteresowania fanów, odejścia kolejnych sponsorów i mniejszych środków przeznaczanych na rozwój dyscypliny.

Trybuny skoczni w Europie z roku na rok coraz bardziej pustoszeją. Być może winne temu są czasy pandemii: gdy obecność pod skocznią była niemożliwa, ludzie odwykli od wyjazdów i przyzwyczaili się do kibicowania przed telewizorem. Po ponownym otwarciu widowni, spora część fanów już nie wróciła.

Trybuny na finale Pucharu Świata w Planicy w 2018 roku, fot. Ewa Knap

Na polskich skoczniach ta tendencja nie jest chyba jeszcze widoczna, bo dopiero w tym sezonie trybuny zostały w pełni udostępnione publiczności.

Nie da się jednak nie zauważyć, że w Polsce w ostatnich latach drastycznie wzrosły ceny biletów zarówno na letnie, jak i zimowe konkursy. Bilety na Puchar Świata w Wiśle ciągle są dostępne: koszt wejścia na piątkowe kwalifikacje to aż 90 złotych, a na weekendowe konkursy indywidualne ceny zaczynają się od 149 złotych za dzień. Wejściówki na miejsca stojące na Puchar Świata w Zakopanem kosztują jeszcze więcej, bo 200-250 złotych, a co gorsza nie ma żadnych biletów ulgowych. Licząc jeszcze kwalifikacje, cena kompletu biletów na cały weekend wynosi minimum 500 złotych na jedną osobę. Para – za sam wstęp – zapłaci 1000. Trudno zatem sobie wyobrazić, by przeciętny kibic mógł sobie pozwolić na zabranie na oba konkursy całej rodziny z dwojgiem czy trojgiem dzieci. Kto zatem będzie uczył małych fanów kibicowania na żywo?

Na dodatek, prościej jest śledzić przebieg konkursu w telewizji. Kibic stojący pod skocznią, pozbawiony podglądu na punkty za wiatr, długość rozbiegu, noty sędziowskie, nie może nadążyć za tym, co się dzieje. Wyliczanie not końcowych staje się coraz bardziej skomplikowane. Fan kibicujący na żywo jest  skazany na wyjaśniania spikera (o ile są w zrozumiałym dla niego języku), telebim (nie zawsze widoczny) lub… relację tekstową na skijumping.pl. Czy na pewno idziemy w dobrą stronę?

Skoki narciarskie łatwiej oglądać w telewizji niż na żywo, fot. Ewa Knap

Chyba nie ma nic bardziej denerwującego, niż ciągłe zmiany belek w czasie jednej rundy konkursowej,  a więc sterowanie długością rozbiegu i prędkościami na progu tak, by skoczkowie nie lądowali zbyt daleko. A nawet więcej – by lądowali niemal w jeden punkt. Ja oglądam skoki już tak długo, że pamiętam serie odwoływane tuż przed końcem i rozgrywane od początku, bo warunki atmosferyczne nie pozwalały na kontynuowanie rywalizacji z tej samej długości rozbiegu. Korekty w przepisach pozwoliły tego uniknąć, a zmiany rozbiegu zrekompensować punktami.

Niestety z czasem nieustanna ingerencja jury w długości rozbiegów, a co za tym idzie skoków, stała się dla obserwatora trudna do zaakceptowania. Gratyfikacja punktowa za obniżenie rozbiegu jest umowna.  Czy zawodnik z początku stawki ma sprawiedliwe szanse znaleźć się w czołówce, jeśli po jego dalekiej próbie, rozbieg zostaje skrócony o kilka poziomów, a rywale, oddający skoki czasem nawet kilkanaście metrów krótsze, są klasyfikowani przed nim? Jaką frajdę ma kibic, gdy przed jego ulubieńcem belka zostaje obniżona, co niemal uniemożliwia rywalizację na odległości (najbardziej atrakcyjną dla widza)? Jak wytłumaczyć postronnemu odbiorcy, że ten, który wylądował najdalej jest dopiero osiemnasty?

Walka o odległość jest najbardziej atrakcyjna dla kibica, fot. Joanna Malinowska/ Sport w Obiektywie

Władze FIS oczywiście starają się uczynić skoki bardziej atrakcyjnymi. Organizatorzy zachęcani są do wymyślania mini-turniejów, jak Willingen Five czy Planica Seven z dodatkowymi nagrodami. Kwalifikacje uczyniono obowiązkowymi, aby zapewnić udział w nich całej czołówki. Od tego sezonu dodano konkursy duetów, aby umożliwić uczestnictwo reprezentantom krajów, które mają problemy ze skompletowaniem czteroosobowej drużyny. Kalendarz postarano się dostosować do terminarza Mundialu w Katarze. Przepisy dotyczące sprzętu starają się nadążyć za nowymi trendami.

Czasami ktoś próbuje zgłaszać bardziej szalone pomysły, np. tworzenia międzynarodowych zespołów pod szyldem sponsorów na wzór kolarstwa czy Formuły 1, jak ostatnio Mika Kojonkowski. Czy to jest przyszłość skoków narciarskich?

Skocznia w Szczyrku, fot. Ewa Knap

W sierpniu byłam na konkursach z cyklu FIS Cup w Szczyrku. Klimat zawodów trzeciej rangi – jak wielokrotnie już opowiadaliśmy – jest niepowtarzalny: ponad setka zawodnikach o nazwiskach w większości nieznanych szerszemu gronu kibiców i jeszcze mniej rozpoznawalnych twarzach, wielogodzinne serie próbne, a potem konkursy, brak kamer i transmisji telewizyjnej, cisza na skoczni przerywana świstem zjazdu i uderzeniem nart o zeskok, skoki lepsze i gorsze, krótsze i dalsze, brak przeliczników za wiatr. Wygrywa ten, który skoczy najdalej i skok zakończy ładnym telemarkiem – tak jak było kiedyś. Czasem ktoś nie ma szczęścia do wiatru, wyląduje bliżej i cóż, ląduje niżej w klasyfikacji. Może następnym razem się uda.

Tego lata dodatkowo przeszkadzała natura, bo lało niemiłosiernie prawie przez cały czas. Mimo to pod skocznią Skalite gromadziły się grupki kibiców. Zwykle przypadkiem – ktoś zajrzał, bo przechodził obok amfiteatru i usłyszał, że odbywają się zawody, ktoś chciał pokazać dzieciom na żywo, że są sportowcy, którzy skaczą na nartach nawet bez śniegu. Jedni stali krócej i zaraz uciekli przed deszczem, inni się zainteresowali i postanowili zostać do końca zawodów, by zobaczyć czy ktoś skoczy poza setny metr, czy wyląduje telemarkiem za punktem HS, czy wygra zawody.

Podium zawodów FIS Cup w Szczyrku w 2022r, fot. Ewa Knap

Stojąc między kibicami, bijąc brawo po pięknych skokach, słuchając komentarzy ludzi, którzy pierwszy raz widzą skocznię na żywo, obserwując dzieci przybijające piątki i zbierające autografy od zawodników z szóstej i siódmej dziesiątki, pomyślałam, jak niewiele potrzeba tej dyscyplinie.

Wymyślamy nowe zasady, atrakcyjne turnieje i cykle, szukamy nowych rozwiązań, komplikujemy przepisy, a skoki narciarskie jako sport same się obronią. Oczywiście pod względem popularności nigdy nie będą mogły się mierzyć z piłką nożną, koszykówką, sportami walki czy tenisem. Muszą budować swoją bazę fanów i ich przywiązanie. Nigdy nie będą sportem masowym, bo trudno sobie wyobrazić ich amatorskie uprawianie, ale skoki na nartach potrafią przyciągnąć i zafascynować widza. Mogą wzbudzać fajne emocje! Trzeba im tylko pozwolić. I nie przeszkadzać. Niestety myślę, że na razie kolejne zmiany w skokach bardziej zniechęcają do tego sportu obecnych kibiców, niż pozwalają zawalczyć o nowych.

Fotografia główna autorstwa Joanny Malinowskiej.

Leave a Reply