MŚ Seefeld 2019 albo ostatnia szansa Bergisel
Gdybym w całym Pucharze Świata miała wskazać jedną skocznię, której najbardziej nie lubię, to bez specjalnego zastanowienia wymieniłabym Bergisel. Jedni mówią, że jest kapryśna, inni że specyficzna, jeszcze inni – prosto z mostu – że złośliwa. Ja nie zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia już w czasie zeszłorocznego Turnieju Czterech Skoczni. Interesujące, że równocześnie, to na razie jedyna zagraniczna skocznia, którą odwiedziłam trzeci raz. Może do trzech razy sztuka? – myślałam, pakując się na wyjazd na Mistrzostwa Świata. W końcu każdemu warto dać nie tylko drugą, ale i trzecią szansę.
Jechaliśmy, co zrozumiałe, z wielkimi nadziejami. Teraz jesteśmy mądrzejsi, bo znamy rezultaty, ale wtedy, w piątek późnym wieczorem, gdy wsiadaliśmy do autokaru, nie wiedzieliśmy, jak potoczy się rywalizacja w Innsbrucku. Tydzień wcześniej, w Willingen, polska drużyna wygrała konkurs drużynowy z wielką przewagą. Kilku naszych zawodników regularnie melduje się w ścisłej czołówce. Sam Dawid zgarnął w tym sezonie dwa rekordy skoczni. Poza tym, co tu ukrywać, ostatnimi laty przyzwyczailiśmy się do medali. Rozpuścili nas Panowie tak, że teraz srebro sprawia, że czujemy niedosyt.
Podróż trwała całą noc i poranek. Dotarliśmy na skocznię zmęczeni, bo – jak to w autokarze – spaliśmy niezbyt wiele. Moje pierwsze wrażenia były bardzo pozytywne, gdyż przywitała nas przepiękna pogoda: ciepłe słońce, niebieskie niebo, przejrzysty horyzont. Bergisel ze wszystkich stron otoczona jest cudnymi ośnieżonymi szczytami gór. W czasie poprzednich pobytów było jednak na tyle mgliście, pochmurno i szaro, że nie doceniałam urody tej okolicy. Tym razem widok zapierał dech i dobre kilka minut zwyczajnie stałam i patrzyłam przed siebie. Może jeszcze tę skocznię pokocham? – rozmyślałam.
Pierwsze zaskoczenie czekało na nas przy wejściu. Okazało się, że na trybuny nie wolno wnosić kijów dłuższych niż jeden metr. Nie i już. Nie przeszły przez kontrolę ani kije składane, ani plastikowe wędki, ani nic, co jest nieco dłuższe niż ustalony wymiar. A ile kijów jest dłuższych niż metr? No tak, praktycznie wszystkie. 😊 Niektórzy wierzyli w swoje umiejętności negocjacji, ale przy bramie wszystko weryfikowano i każdy niezgodny z regulaminem kij należało przełamać, aby był odpowiedniej długości lub… porzucić. Nasze porządne kije do szczotki do mycia tira z Białegostoku kontroli oczywiście nie przeszły. Niemożliwe było uczynienie ich krótszymi, więc zostały odłożone z boku, w kącie, aby czekać na nasze wyjście.
Dotarliśmy na trybuny chwilę przed serią próbną, dlatego nie zdziwiłam się, że poszczególne sektory nie były jeszcze zapełnione. Połączone siły Oficjalnych Fanklubów Kamila Stocha i Dawida Kubackiego szybko znalazły wygodne stanowisko. Do zalet Bergisel z pewnością należy to, że widoczność jest fantastyczna bez względu na to, w którym miejscu się stoi. Dzięki uprzejmości grupy Polaków, która koczowała na skoczni od samego rana (jeśli czytają to serdecznie pozdrawiam!), udało mi się zawiesić baner (pozbawiony oparcia kijów z Białegostoku) na barierce z samego przodu sektora C. Byliśmy gotowi do kibicowania.
Konkurs wreszcie się rozpoczął, a niektóre sektory w dalszym ciągu świeciły pustkami. Zestawiałam to z wypełnioną po brzegi Wielką Krokwią w Zakopanem czy skocznią w Willingen i nie mogłam uwierzyć. Mistrzostwa Świata w Austrii, weekend, więc dni wolne od pracy, a ludzi tak… mało? Zdecydowanie mniej niż w styczniu na Turnieju Czterech Skoczni. Ponadto około połowę publiki stanowili Polacy. Było ich prawie tyle, ile wszystkich innych nacji razem wziętych, wliczając w to gospodarzy. Przy ścieżce wiodącej na skocznię stały stoiska z polskimi barwami, a do ich kupna namawiani byliśmy po polsku, Polacy oferowali malowanie twarzy, a w kolejce częściej było słychać język polski niż niemiecki. Niesamowite, prawda? Ale i trochę smutne. Bo czy to oznacza, że w Austrii skoki narciarskie tak bardzo straciły na popularności? To z pewnością nikomu nie wyjdzie na dobre.
Przy okazji warto jeszcze opowiedzieć o jednym niezwykle sympatycznym spotkaniu. Otóż przy wejściu zaczepił nas pewien kibic z Estonii.
– Kubacki jest najlepszy! – wołał, niezrażony głośnym skandowaniem „Kamil Stoch!” przez Fanklub z Proszowic.
Pan powiedział, że tak samo jak kilka lat temu kibicował Adamowi Małyszowi, tak teraz kibicuje Dawidowi. I że oglądał jego zwycięstwo w Predazzo w telewizji i tak się ucieszył, że specjalnie otworzył kolejną butelkę na cześć naszego skoczka. Był bardzo zadowolony, gdy zobaczył mnie z banerem z podobizną Kubackiego i oczywiście nie obyło się bez pamiątkowego zdjęcia. Ja zapewniłam także o moim wsparciu dla drużyny Estonii. No cóż, przeze mnie, skoczkom z tego małego kraju kibicuje co najmniej pół Fanklubu. 😊
Konkurs indywidualny nie ułożył się, niestety, po naszej myśli. Będąc uczciwym, nie można narzekać na poziom rywalizacji i dramaturgię konkursu. Było wszystko, czego oczekują kibice. Długie loty, wielkie emocje, nieoczekiwany lider – Killian Peier – na półmetku. Nasi reprezentanci (poza Kubą Wolnym, który nie mógł nijak znaleźć wspólnego języka z Bergisel) skakali jak od linijki – po 128,5 metra. Skoki te, jak na Innsbruck, bardzo długie, nie dały im jednak pozycji w ścisłej czołówce. Po prostu inni skakali dalej i lepiej.
Nie udało się wiele poprawić i w drugiej rundzie. Po skoku Kamila Stocha mieliśmy wprawdzie nadzieje, że wynik wystarczy do miejsca na podium, ale było to trochę myślenie życzeniowe. Niemcy – Markus Eisenbichler i Karl Geiger – tego dnia okazali się bezbłędni. Markus oddal w końcu dwa świetne skoki: tej pory często mu czegoś brakowało. Jego sobotnie próby naprawdę oglądało się z przyjemnością. Świetna technika, odległość, eleganckie lądowanie. Niezwykle wysoko zawieszona poprzeczka dla prowadzącego po pierwszej serii Killiana Peiera.
Miejsce Szwajcara w czołówce Mistrzostw Świata można uznać za sensację. Kto śledził wyniki treningów wiedział, że Peier oddawał na Bergisel równe i bardzo dobre skoki, ale nie od wczoraj wiadomo, że skoki treningowe nie zawsze przekładają się na ostateczne wyniki konkursu. Kilian dotąd pozostawał w cieniu swojego znanego kolegi z drużyny, Simona Ammana, mimo że od kilku miesięcy to właśnie on był najmocniejszym punktem drużyny Szwajcarii. Pokuszę się o stwierdzenie, że dla wielu kibiców pozostawał dotąd postacią niezbyt znaną. Przecież jeszcze nie tak dawno startował na FIS Cupie w Zakopanem, a później pokazywał się w Pucharze Kontynentalnym. W tym sezonie punktował regularnie, a coraz częściej pojawiał się w pierwszej piętnastce i dziesiątce zawodów. Nigdy dotąd nie stał na podium Pucharu Świata, a jego najwyższe miejsce, to siódme. Osiągnięte gdzie? W styczniu tego roku na Bergisel. 😊
A tu Szwajcar zdobywa brązowy medal! Niewiele zabrakło do srebra, może gdyby nieco wyżej oceniono jego styl. Prowadzenia nie obronił, ale gdy oczekiwaliśmy na wyniki mocno trzymałam kciuki, aby stanął na podium. Widząc radość jego i jego kolegów z drużyny, autentycznie się wzruszyłam. Simon Ammann cieszył się chyba bardziej, niż wtedy, gdy sam zdobywał medale.
– Ale za to niedziela będzie dla nas! – śpiewali polscy kibice w drodze powrotnej do autokaru. Ja zaś się zdenerwowałam, bo przy wejściu nie było naszych kijów. Ktoś je zabrał! Mamy po prostu wyjątkowego pecha do wyposażenia. ☹
Zabrakło mi czasu, aby prześledzić publikacje i komentarze po konkursie, ale domyślam się, że wiele w nich było o niedosycie i rozczarowaniu. I o tym, że na bank odkujemy się w konkursie drużynowym.
Tymczasem czekała nas kolejna niespodzianka. Trener zdecydował, że Kubę Wolnego zastąpi Stefan Hula.
Nastroje w naszej grupie były dobre. Mnie humor zdecydowanie poprawiło odnalezienie kijów! Nie uwierzycie, ale w niedzielę trafiliśmy na nie, gdy leżały sobie na stercie innych skonfiskowanych sprzętów przy stanowisku ochrony. Czyżby kradziej nierozważnie próbował je wnieść na Bergisel? Że są nasze, wątpliwości nie było żadnych, bo przezornie zostały podpisane niezmywalnym markerem. Przed konkursem schowaliśmy je w bezpiecznym miejscu i zdradzę, że wróciły ze mną do Polski.
Przyznaję, że zawsze bardziej przeżywam zawody drużynowe niż indywidualne, a tutaj jeszcze dodatkowo wszystko odbywało się na Bergisel. Skoczni może i pięknej, ale bardzo specyficznej. Zauważyliście, że rzadko używamy tego słowa „specyficzny” w pozytywnym znaczeniu? Od rana powtarzałam, że nie można być nigdy pewnym, czy skocznia nie wykręci jakiegoś numeru. Na pewno nie wybaczy żadnego błędu. Czasem zakręci, podkręci i zepchnie w przepaść. Innemu pozwoli odlecieć, nie wiadomo czym sobie można zasłużyć na względy. Dla nas łaskawa nie była.
Po pierwszym skoku Piotrka Żyły, zajmowaliśmy drugie miejsce, zaraz za drużyną Niemiec. Warto zaznaczyć, że w drużynie naszych zachodnich sąsiadów zabrakło mistrza olimpijskiego, Andreasa Wellingera. Jeszcze niedawno taka opcja wydawała się niemożliwa.
Przed drugą grupą podniesiono belkę. Nasi rywale skakali dalej, jeden po drugim, ale niestety Stefan Hula oddał bardzo krótki skok. 113 metrów sprawiło, że przesunęliśmy się na szóste miejsce. Dobry skok oddał Dawid Kubacki i awansowaliśmy na czwarte. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że na tej pozycji ukończymy konkurs. Do ostatniego skoku Kamila wspólnie liczyliśmy punkty i metry. Ale niestety, w drugiej serii zamiast odrabiać stratę, tylko ją powiększaliśmy. Piotr Żyła wylądował przed 120 metrem. Stefan Hula nie doleciał do punktu K. Przewaga naszych rywali przed skokami Dawida i Kamila wynosiła już kilkanaście punktów. Kubacki skoczył daleko, ale Junshiro Kobayashi nie ustępował mu kroku. Skok Kamila na 122 metry odebrał nadzieje na to, że wskoczymy na podium – do tego potrzebna była katastrofa u któregoś z rywali. Skocznię obiegł jęk zawodu, choć przecież strata do Japończyków była tak duża, że Stoch musiałby przeskoczyć Ryoyu o dobre kilka metrów, a przy obecnej formie Japończyka… to potrzebna byłaby odległość w okolicach rekordu skoczni.
Cóż, taki jest sport. Nie zawsze da się wygrywać. Mimo chęci, mimo walki, mimo wysiłku. To nie był nasz dzień. Ta niedziela nie była dla nas. Na skoczni brzmiał niemiecki hymn, a my z trudem godziliśmy się z tym, że tym razem Polacy nie przywiozą do kraju medalu z dużej skoczni.
W drodze do autokaru słuchać było pierwsze gorące komentarze i analizy tego, co się wydarzyło, ale miałam przeczucie, że to dopiero początek burzy medialnej. Nim ruszyliśmy do Polski, już doszły nas słuchy o nerwowych wywiadach w telewizji, krytyce trenera i szukaniu przyczyn czwartej pozycji. Tak jak pisałam na początku, przyzwyczailiśmy się do tego, że z Mistrzostw Świata Polacy wracali z workiem medali. Nic dziwnego, bo od czasu gdy zdobyliśmy pierwszy historyczny krążek w Val di Fiemme w 2013 roku, te medale były zawsze. W ostatnich latach nasza drużyna częściej wygrywa konkursy drużynowe niż wcale nie staje na podium. Wielu z nas założyło, że tak będzie już zawsze.
Do medalu zabrakło jedenastu punktów, ale żaden z naszych skoczków nie pokazał wszystkiego na co go stać. Jednak Mistrzostwa jeszcze się nie skończyły. Ta nasza kibicowska wiara i dmuchanie pod narty jest teraz wyjątkowo potrzebne. Trzymajmy mocno kciuki!
A ja w pierwszej chwili obraziłam się na Bergisel i ogłosiłam, że więcej tam nie wrócę. Ale teraz tak sobie myślę, że może kiedyś dam jej jeszcze szansę?