Od tam i kiedyś do tu i teraz, czyli podróż na PŚ w Predazzo
Jeszcze zanim na dobre zaczęło się lato, zapytałam w pracy, czy nie mają nic przeciwko temu, bym wzięła urlop w drugiej połowie listopada. Mieliśmy z mężem w planach podróż po północy Europy aż do Ruki, ale koszty ostatecznie nas pokonały, więc szukaliśmy planu B. Kiedy okazało się, że Predazzo zajęło miejsce Liberca, plan urodził się właściwie sam! Co więcej, we Włoszech w tym samym czasie odbywały się zawody w kombinacji norweskiej, a ja od dawna chciałam zobaczyć tę dyscyplinę na żywo. Idealnie! Mój mąż Radek bardzo chciał pokazać mi Sarajewo, a i mnie spodobał się ten pomysł. Chociaż to nie było po drodze, udało nam się opracować plan podróży tak, abyśmy oboje byli zadowoleni. Dołączył do nas mój przyjaciel Marcin i tym samym ekipa była gotowa.
Uzbrojeni w zestaw kibica, zapasy ciastek oraz innego suchego pokarmu, wyruszyliśmy z Gdańska piątego stycznia z rana. W ciągu następnych dni zwiedziliśmy Brno, Bratysławę i Budapeszt, by dotrzeć do granicy z Bośnią i Hercegowiną. Tam dopiero zaczęły się przygody! Trochę obawialiśmy się przejścia przez granicę Unii, mimo że wykupiliśmy obowiązkowe ubezpieczenie samochodowe i wszystko przygotowaliśmy jak należy. Było trochę zamieszania, bo strażnik – pewnie będący trochę na bakier z aktualnymi przepisami – zażądał od nas zielonej karty. A przecież mieliśmy ubezpieczenie, które jest dokumentem równorzędnym. Trochę to trwało, ale w końcu nas przepuszczono. Całe szczęście, bo komuś przed nami sprawdzano auto. Niby nie mieliśmy nic do ukrycia, ale gdyby ktoś chciał przeszukać nam bagaże, to później pakowanie ich z powrotem byłoby męką.
Droga do samego Sarajewa była wąska i oblodzona, a w dodatku towarzyszyła nam ostra śnieżyca. Warunki pogodowe, które mocno utrudniały jazdę, następnego dnia utworzyły bajkowy krajobraz w Sarajewie i okolicy. Żyć, nie umierać!
Miasto, kojarzone głównie z wybuchem I wojny światowej oraz wojną po odłączeniu się od Jugosławii, posiada w swojej historii coś wyjątkowego – Zimowe Igrzyska Olimpijskie z 1984 roku. Dla mnie, fascynatki historii skoków, zwłaszcza hiszpańskich, są one szczególne, ponieważ właśnie tam, w zawodach skoków narciarskich, pierwszy i ostatni raz wystąpiło aż trzech Hiszpanów.
Skocznie znajdują się spory kawałek drogi od miasta. Spodziewaliśmy się zastać stare, opuszczone miejsce, zatem jakież było zdziwienie, gdy naszym oczom ukazał się zgoła inny widok! Wszystko tętniło życiem – pełne stoki, wielu aktywnych narciarzy, prężnie działające szkółki narciarskie!
Same skocznie okazały się całkiem nieźle zachowane. Nie mogliśmy ich zwiedzić, ponieważ śnieg utrudniał znalezienie drogi, a czas mieliśmy dość ograniczony. Jednak wszystko wokół sprawiło, że poczułam atmosferę, jaką znałam z opowieści. Nie umiem opisać uczucia, które wtedy mną zawładnęło. Widziałam oczami wyobraźni skoki Hiszpanów, Mattiego Nykänena, Jensa Weissfloga i pana Włodzimierza Szaranowicza podchodzącego do załamanego Primoża Ulagi… 😊 Wyobrażałam sobie, jakie emocje towarzyszyły Angelowi Joaniquetowi (hiszpańskiemu skoczkowi, z którym przeprowadziłam niedawno wywiad), gdy dowiedział się jako ostatni z nominowanej trójki, że jedzie na Igrzyska i będzie mógł tutaj wystartować.
Widok skoczni z dołu, jak i z góry, gdy mijaliśmy je na wyciągu, budził we mnie nieopisany spokój. Jakby właściwie czas się zatrzymał.
Skocznie i wyciąg po zakończeniu Igrzysk zostały praktycznie niezmienione. Podobno obszar ten nie był objęty działaniami wojennymi w XX wieku. Być może Serbowie chcieli zachować obiekty w stanie nienaruszonym, by móc potem z nich korzystać? Może dlatego, że znajdują się one poza Sarajewem? Tego nie wiem, tylko gdybam. Wiedziałam za to, co chcę przywieźć jako pamiątkę: Vucko, maskotkę Igrzysk, tak miło wspominaną przez Angela. Najlepiej w wersji na nartach! Udało się – na magnesie. 😊
Następnego dnia ruszyliśmy w stronę Włoch, nocując po drodze w Chorwacji. Piątek spędziliśmy w Wenecji, a w sobotę rano dotarliśmy do samego Predazzo. Dojechaliśmy bez problemów i na czas. Co było o tyle istotne, że baliśmy się trochę o miejsce parkingowe. Zupełnie niesłusznie. Parking pod samą skocznią był dość obszerny, i mimo iż korzystali z niego narciarze udający się wyciągiem na trasy narciarskie, bez problemu można było znaleźć miejsce. Zaopatrzeni we flagi, w baner i dobre humory ruszyliśmy pod skocznię.
Ludzi nie było aż tak wielu i można było zająć dość dogodne miejsce. Ponieważ była nas trójka, można było się pokusić o różne flagi. A jako że doskonale zdawałam sobie z tego sprawę, że polskich będzie wiele, postanowiłam wziąć flagę Szwajcarii. Ten, kto był na LGP w Wiśle, powinien pamiętać wypowiedź Pana Tomasza Zimocha, który mówił o moich motywacjach. Staram się wspierać te nacje, za którymi nie jeżdżą fani. J Marcin wziął flagę Polski, Radek zaś baner Fanklubu. Mieliśmy komplet. Do zabawy zagrzewali nas znani i lubiani Crowd Supporters. Operator kamery robił co mógł, by nagrywać interesujące obrazy w tłumie. Chyba okazałam się dość ciekawa z tą flagą Szwajcarii, bo nakręciła mnie kamera Eurosportu. Wiedziałam od razu, gdy tylko spojrzałam na wiadomości w telefonie.
To, co tego dnia zrobił Ryoyu Kobayashi, śmiało można było nazwać nokautem. Ale wciąż pozostawała nadzieja na to, że któryś Polak stanie na podium. A gdy okazało się, że stanęło ich aż dwóch, w tym nasz Dawid, oszaleliśmy ze szczęścia. Cudownie było znów być w miejscu, gdzie Polacy byli nagradzani. Myśleliśmy, że już lepiej być nie może. A mogło. 🙂
Kiedy dekoracja dobiegła końca, postanowiliśmy poczekać na Dawida, by poprosić go o pamiątkowe zdjęcie. Cierpliwość popłaca, udało się.
Chwilę później zauważyłam Krychę ze skoczni. Jestem fanką tej postaci, nie pytajcie czemu, po prostu ją lubię. Ale moja nieśmiałość wzięła górę, więc zwierzyłam się moim chłopakom, że tak bardzo bym chciała zdjęcie z Krychą, ale się boję zapytać. Mój mąż wziął sprawę w swoje ręce i podchodząc z nami do Krychy, wprost zapytał:
– Przepraszam, bo żona bardzo by chciała mieć wspólne zdjęcie, ale się boi poprosić.
– O, i to mi się podoba – odpowiedziała Krycha. – Mąż prosi, żona chce, więc będzie.
– Dziękuję. – Zdobyłam się na odwagę. – Śledzę profil na Facebooku odkąd powstał, jestem ogromną fanką.
– Śledzisz mnie na Facebooku? To mam coś specjalnego!
Tak więc zdjęcie jest z Krychą w pełnej okazałości. Cenna pamiątka!
Dzień ten zakończył się powrotem do hotelu i wyszukiwaniu naszych wizerunków w Eurosporcie. Udało się, mieliśmy swoje trzy sekundy! Natomiast mój znajomy hiszpański komentator skoków odpisał, że wydawało mu się, że widział flagę Hiszpanii i myślał, że to ja. Zdziwiona, szukałam jej na zdjęciach, ale potem mnie olśniło, że musiało mu się pomylić z flagą… z napisem Warszawa, która wyglądała „prawie” identycznie.
Świętować nie mogliśmy długo, bo rano trzeba było wcześnie wstać. Dlaczego? Otóż o 10.00 odbywały się zawody w kombinacji norweskiej, a Radek z kolei chciał wybrać się na narty. Nasz trzeci kompan, Marcin, postawił na zwiedzanie okolicy. Zaparkowaliśmy pod wyciągiem i każdy poszedł w swoją stronę.
Stanęłam pod skocznią, tym razem z flagą Polski, świadoma, iż za polskimi dwuboistami nie jeździ tylu wielbicieli, jak za skoczkami. Ja sama dopiero od niedawna zainteresowałam się tą dyscypliną, więc nie rozpoznawałam zbyt wielu zawodników. Ale Szczepan Kupczak, którego kojarzyłam doskonale, był drugi po skoku i to była pierwsza dobra wiadomość tego dnia.
Rozochocona wynikami po rundzie skoków, wyszłam ze skoczni, by znaleźć miejsce gdzie miały odbywać się biegi. Nie wiem czemu, ale byłam przekonana, że to gdzieś obok, nie spodziewałam się, że w zupełnie innej miejscowości. Autem, co prawda, blisko, ale przecież Marcin, który był drugim kierowcą i dostał na ten czas auto, planował zwiedzać okolicę, a nie jeździć po zawodach. A że go akurat spotkałam przy wyciągi i zobaczył moją zawiedzioną minę zaproponował:
– No to wjedziemy na szczyt, a potem pojedziemy na biegi.
Aż podskoczyłam. To się nazywa przyjaźń.
Jak wymyśliliśmy, tak zrobiliśmy i wkrótce znaleźliśmy się w okolicy trasy biegowej. Kombinatorzy co 2,5 km wracali na stadion. Śledziliśmy głównie Polaków, starając się zapamietać jak najwięcej. Kiedy wypatrywaliśmy naszych rodaków, machałam polską flagą jeszcze mocniej, a Marcin próbował robić zdjęcia. Najlepszy z Polaków, Szczepan Kupczak, stopniowo tracił swoją przewagę, a startował jako drugi. Więc jak tylko zobaczylismy go na ostatniej prostej i stało się niemal jasne, że wyjedzie z Predazzo z punktami, prawie oszalałam. Szczepan przekroczył metę jako 28. i zaraz potem padł. Wiadomo, zmęczenie wzięło górę, a ja nadal machałam flagą ze szczęścia. Jednak po chwili podniósł głowę, spojrzał w naszą stronę, pomachał nam i znów… padł.
– Marcin, ja mam nadzieję, że nie umarł – powiedziałam przerażona.
– Kasia, pomyślałem to samo!
Na szczęście chwilę później Szczepan już stał na nogach. Śmialismy się potem, że gdybyśmy byli na jego miejscu, pomyślelibyśmy: „Widziałem kibiców z Polski, mogę umierać”, ale oczywiście nie byliśmy jedyni z polską flagą.
Gdy zawody dobiegły końca, Marcin, dzień po akcji z Krychą, zapytał się mnie, czy nie chcę mieć zdjęcia ze Szczepanem. Jasne, że chciałam! Ale nie miałam pojęcia, jak to zrobić. Czy kombinatorzy mają jakieś specjalne wyjście?
Otóż nie mieli. To nie tak jak na skoczni, że skoczkowie są odgrodzeni od kibiców. Nie. Minął nas Johaness Rydzek i paru innych zawodników, ale Szczepan zniknął. Mieliśmy szczęście, bo ktoś nam pokazał, gdzie stał samochód kadry. Okazało się, że nie tak daleko od naszego… Po chwili oczekiwania udało nam sie podejść do niego, pokusić się na chwilę rozmowy i zrobić zdjęcie, choć twierdził, że po tym biegu jest taki nietwarzowy. Sami oceńcie, bo według mnie i Marcina, Szczepan jako jedyny wyszedł twarzowo 😉
Nie było wiele czasu, trzeba było wracać na skocznię. Tego dnia czekały nas również kwalifikacje, które zostały dość szybko odwołane, ze względu na warunki. Jednak konkurs na szczęście się odbył, ponieważ tłumy, jakie przyszły tego dnia, z pewnością byłyby zawiedzione. Oczywiście sukcesy z soboty przyciągnęły rzeszę Polaków, którzy właśnie skończyli zjeżdżać na nartach. Tym razem trudniej było o miejsce przy barierce, ale się udało. Jeszcze przed konkursem, jakaś Pani zauważyła baner i podchodząc do mnie rzekła:
– No nie… Nie wierzę… Muszę to uwiecznić! Mogę pani zrobić zdjęcie?
Zgodziłam się, bez problemu, więc fotka gotowa, ale na tym nie był koniec.
– Dziękuję, że kibicuje pani Dawidowi!
Pierwszy raz ktoś mi za to podziękował, i co więcej, nie zawodnik, a kibic, ale zrobiło się miło. Ten dzień już był wyjątkowy. Nie spodziewaliśmy się, że znów znajdziemy się w miejscu, gdzie rodzi się historia. A tu pierwsze zwycięstwo Dawida! Po jego skoku, trzymaliśmy wysoko baner, zaś dwóch szczęśliwych panów przed nami zauważyło go i cali uradowni powiedzieli:
– Patrz, to Oficjalny Fanklub! Będziemy w TV!
Tym razem nie byliśmy. 😉
Dekoracja była przepięknym zwieńczeniem tego konkursu. Widząc Dawida na najwyższym stopniu podium uśmiechy nie schodziły nam z twarzy. A jeszcze towarzyszył mu Kamil Stoch! Starałam się zapamiętać ten widok, by móc do niego wracać w różnych momentach. Przypominać sobie, jak wytrwałością i ciężką pracą można osiągnąć szczyt.
Pełni emocji, oczywiście nie zapomnieliśmy poczekać na naszego Bohatera. Tym razem czekaliśmy o wiele dłużej, bo Dawid mógł wyjść do fanów dopiero po konferencji prasowej. Wcześniej był oczywiście rozchwytywany przez media.
Tak jak w sobotę, opłacało się poczekać. Historyczne zdjęcie jest przecież bezcenne! 🙂
Nasza podróż zakończyła się w Predazzo, ale trzeba było jeszcze wrócić do domu. Gdy wyjeżdżaliśmy z Bolzano od razu zauważyliśmy, że jedziemy za samochodem kadry polskich kombinatorów norweskich. Zgubiliśmy ich gdzieś w Austrii, ale świadomość, że jest tam jeden z bohaterów dnia poprzedniego, wywołała u nas radość.
Dotarliśmy do domu bez problemów i szybko trzeba było powrócić do obowiązków. Choć minęło zaledwie kilkanaście dni, czuję, że emocje, jakie mi towarzyszyły podczas tego urlopu są porównywalne do tych z Lahti dwa lata temu. Czuję, że tak jak i historyczne momenty na Mistrzostwach Świata są ze mną po dziś, tak i sukcesy z Predazzo pozostaną na długo w mojej pamięci. Podobnie Sarajewo. Odwiedziny skoczni olimpijskich w Bośni to było swoiste cofnięcie się w czasie. Natomiast Predazzo stało się obrazem teraźniejszości i… przyszłości? Skoki kiedyś, skoki dziś. Przeszłość, ale i aktualna historia, która dzieje się na naszych oczach. Wygrywali już Piotr Żyła, Maciej Kot i oczywiście Kamil Stoch. A teraz dołączył do nich Dawid Kubacki, i to na naszych oczach. Fajnie mu kibicować!
Zdjęcie czołowe autorstwa Bartłomieja Burdy. Pozostałe zdjęcia – Marcin Ryczko.