A teraz z innej belki! – S jak Schlierenzauer
Każdy, kto przynajmniej otarł się o teorię komunikacji (i nie mam tu na myśli transportu miejskiego), zapewne wie, że najlepiej zapamiętujemy te informacje, które dotarły do nas jako pierwsze lub jako ostatnie. Jeśli więc przełoży się tę wiedzę na wydarzenia weekendu w Titisee Neustadt, to wychodzi, że niniejszy felieton powinien być kąśliwym elaboratem na temat wiarygodności wyników osiąganych przez skoczków w ekstremalnych warunkach pogodowych: w piątek z powodu wiatru odwołali kwalifikacje, a w niedzielę – jednocześnie, po kolei i na zmianę – wiało, lało i sypało.
Postanowiłam jednak pójść inną drogą, ponieważ miniony weekend wcale nie kojarzy mi się z ponurą aurą, ale z wielkimi mistrzami skoków.
Dlaczego właśnie z nimi?
Powodów jest kilka, jednak niebagatelną, a nawet decydującą rolę odegrał tu, zapowiadany od jakiegoś czasu, powrót Gregora Schlierenzauera.
Nigdy nie byłam jego fanką. Wręcz przeciwnie, w pewnym okresie reagowałam na niego prawie alergicznie. Może dlatego, że sprawiał wrażenie aroganckiego, przemądrzałego i wiecznie zadowolonego z siebie smarkacza. „Chcę zostać numerem jeden i chcę pozostać numerem jeden.” – mówił. Oczywiście wiem doskonale, że książki nie należy oceniać po okładce, ale jestem tylko człowiekiem, a Gregor też nagrabił sobie u mnie osobiście: podczas LGP 2014 w Wiśle bezczelnie dał mi kartkę, na której nie było autografu i wyglądał przy tym na ogromnie z siebie zadowolonego.
Jakby tego było mało, ciągle skakał niczym nakręcony albo dobrze zaprogramowany przez trenerów automat. Wygrywał raz za razem, więc oglądanie skoków zrobiło się okropnie nudne. Na dodatek wiele wskazywało, że jego doskonała passa nigdy się nie skończy. Po prostu normalny koszmar! 😛
Aż tu nagle – o, niespodzianko! – maszyna zahamowała z wizgiem, a potem zaczęła się psuć. W sezonie 2012/2013, czyli tym, w którym zdobył drugą Kryształową Kulę, Schlierenzauer stał na najwyższym stopniu podium dziesięć razy, w kolejnym – dwa razy, na początku zimy, jakby pchany wciąż siłą rozpędu. W następnym roku, tylko raz. Co prawda w lutym 2015 roku zdobył dwa srebrne medale na Mistrzostwach Świata w Falun – indywidualnie na dużej skoczni oraz w drużynie – ale było to już sporym zaskoczeniem, wcale nie należał do grona faworytów.
I to na razie byłoby na tyle, jeśli chodzi o jego sukcesy. Cóż, przypomniała o sobie stara i bezlitosna prawda: nie da się zawsze być najlepszym. Choćby bardzo się tego chciało. Choć chcieliby tego także kibice i dziennikarze.
Niestety nie znam niemieckiego, więc nie jestem w stanie śledzić poczynań austriackich mediów, ale koleżanka świetnie władająca językiem Goethego, wyjaśniła mi kiedyś, że presja ciążąca przez lata na Gregorze była ogromna, krytyka niepowodzeń – miażdżąca, a grzebanie w życiu osobistym, wręcz obsesyjne. Nic dziwnego, że w końcu nie wytrzymał i w styczniu 2016 roku rzucił nartami. A potem poszedł sobie w świat, szukać sensu życia i skakania.
Niewykluczone, że nawet by go znalazł, ale nieoczekiwanie zaczęły się kontuzje. Może był to bunt organizmu eksploatowanego ponad miarę od młodości, a może zwyczajny pech? Przecież kiedy uprawiał sport wyczynowo, poważniejsze urazy jakoś go omijały, a dopadły, gdy postanowił rekreacyjnie pojeździć na nartach.
Operacja. Rehabilitacja. Pierwszy powrót. Niczym meteor przemknął przez zeszły sezon, biorąc udział tylko w kilku konkursach i nie notując większych sukcesów. Jednak nie poddał się, bezdyskusyjnie szykował się na obecny, olimpijski. Plany pokrzyżowała mu kolejna kontuzja, której – o, złośliwości losu! – nabawił się w trakcie treningu. Starty znowu stanęły pod znakiem zapytania, przynajmniej te na początku sezonu.
Minął niecały miesiąc od inauguracji w Wiśle i Schlierenzauer usiadł na belce Hochfirstschanze.
Chyba nikt myślący realnie nie liczył, że wróci i od razu będzie wymiatał. Nie ma tak dobrze. Z niedzielnego oglądania zawodów indywidualny zostało mi w pamięci – prócz paskudnej aury, przesuwania godziny rozpoczęcia i upadku Macieja – zdanie wrzucone przez koleżankę w komunikator: „A Gregor skacze na samym początku z małolatami!”. No cóż, kiedyś sytuacja nie do pomyślenia.
Mam nieodparte wrażenie, że takie otwieranie stawki, to dla kogoś takiego jak on, ogromna lekcja pokory. Ale widać, że na Schlierenzauer przyjmuje sytuację ze spokojem. Ewidentnie jest mniej spięty niż kiedyś i chyba wreszcie dał sobie prawo do popełniania błędów i przegrywania. Po prostu dorósł, dojrzał, przeszedł terapię, wyciągnął wnioski z przeszłości i po kilkuletnich zmaganiach z oporem własnego ciała i psychiki, stał się bardziej ludzki i zwyczajnie sympatyczniejszy.
Pierwsze symptomy zmian widać było już w Falun. Gregor – co doskonale pokazała choćby konferencja prasowa – szczerze cieszył się ze srebra. A przecież kilka lat wcześniej, zapytałby, gdzie właściwie podział się jego rekord, a potem strzelił focha i obraził się na skocznię, rywali, kibiców, a przede wszystkim samego siebie.
Niedawno Austriacy nakręcili „Weitergehen” („Iść dalej”), film dokumentalny o Schlierenzauerze i powodach załamania jego kariery. Obejrzałam go sobie. Po niemiecku. Jak już wcześniej wspomniałam, nie znam tego języka, ale naprawdę, w niektórych sytuacjach wystarczy tylko obraz oraz mowa ciała – jak głosi wspomniana na początku teoria komunikacji, słowa to element najmniej istotny w przekazie. I powiem tyle – jestem autentycznie wstrząśnięta emocjonalnym ładunkiem tego dokumentu. Długo nie zapomnę widoku płaczącego Gregora, a także wyrazu jego twarzy. W moim mniemaniu zasłużył na drugą szansę. I już nigdy nie nazwę go Schlierim.
Naprawdę cieszę się, że wrócił. Nawet jeśli jego powrót przeszedł właściwie bez echa, bo został przyćmiony przez wybryki pogody i związaną z tym decyzyjną huśtawkę. Przez popisy Niemców, którzy zdominowali konkurs indywidualny, a także przez pasjonujący pojedynek, jaki stoczyli ze sobą w drużynówce Norwegowie i Polacy. Nawet jeśli jego gwiazda już nieco wyblakła, a komentatorzy i kibice postrzegają go jak przybysza z przeszłości. Kogoś, kto jest chodzącą ciekawostką, ale w rywalizacji właściwie się nie liczy.
Inna sprawa, że swoim powrotem Gregor sprowokował mnie do szukania odpowiedzi na pytanie, co takiego jest miarą mistrzostwa w skokach narciarskich? Bo przecież nie wystarczy wygrać kilku konkursów ani nawet Mistrzostw Świata. Zapewne to mało odkrywcze, ale moim zdaniem trzeba mieć w sobie to „coś” – charyzmę i charakter. Prawdziwego Mistrza poznaje się nie po tym, że zwycięża, tylko po tym, w jaki sposób radzi sobie z przeciwnościami, nie tylko na skoczni. Wystarczy spojrzeć – że tak wymienię kilku dawnych wielkich – na Morgensterna, Małysza, Hannawalda, Jacobsena, czy też na wciąż skaczących: Ammanna, Prevca, Koflera, Freunda, Stocha. I sprawa jest jasna. Każdy z nich ma za sobą upadek, z którego musiał się podnosić. Każdy z nich nosi w sobie jakiś lęk, z którym musiał sobie poradzić. Każdy z nich walczy z presją, którą tak beztrosko narzuca im otoczenie.
Co będzie z Gregorem?
Czy odnalazł w sobie tę pasję do skakania, którą miał kiedyś? Czy odbuduje karierę? Czy powiększy liczbę zwycięstw i kolekcję medali? A może po prostu zadowoli się satysfakcją z tego, że pokonał demony i wrócił do sportu?
Zobaczymy. Tym razem trzymam za niego kciuki bardzo mocno. Może kiedyś się za to odwdzięczy – na przykład da mi kartkę z prawdziwym autografem. 😀
Od lat mam tak, że patrzę, analizuję, wyciągam wnioski, a później przerabiam wszystko na słowo pisane. Celem moich obserwacji są ludzie, życie jako takie oraz kilka innych rzeczy, w tym skoki narciarskie. O życiu i innych rzeczach pisuję w innych miejscach, ale o skokach narciarskich – a zwłaszcza o ludziach w skokach – popiszę sobie tutaj. Może czasem ktoś przeczyta. 🙂
Comments (3)
Hubert
Bardzo przyjemny artykuł! Zabrakło mi tylko dodatkowych informacji jaka kontuzja złapała Pana Gregora, muszę to uzupełnić:) Pozdrawiam
Ida
W październiku upadł na treningu i naderwał więzadło w kolanie.
Dziękuję i pozdrawiam. 🙂
Hubert
Dzięki bardzo, zaoszczędziło mi to trochę czasu:)