W Hiszpanii wciąż są kibice skoków narciarskich. Wywiad z Angelem Joaniquetem Tamburinim
Po ponad roku znowu powracam do tematu skoków w Hiszpanii. Cóż, wyjątkowo interesuje mnie ten temat. 🙂 Zapewne pamiętacie z poprzedniego artykułu, że hiszpańscy skoczkowie skakali aż do połowy lat dziewięćdziesiątych. Oficjalne zakończenie ich występów na arenie międzynarodowej to rok 1994. Jednak jeszcze w dwa lata później, na skoczniach świata można było spotkać dwóch reprezentantów tego kraju.
Zdecydowanie największym sukcesem Hiszpanów był udział aż trzech z nich w Igrzyskach Olimpijskich w Sarajewie. Natomiast najgorszym, co mogło się stać, jest to, że w ich własnym kraju nikt już o nich nie pamięta. Przede wszystkim ze względu na brak znaczących sukcesów, ale też
z powodu małej popularności sportów zimowych.
Na szczęście Internet pozwala dotrzeć do niemal każdej osoby na świecie, więc dzięki pomocy Jose Corral, autora strony www.saltosdeesqui.es, udało mi się zdobyć kontakt do kilku osób i o ile wszystko pójdzie zgodnie z planem, przedstawię Wam bliżej byłych skoczków narciarskich z tego kraju.
Pierwszym zawodnikiem, o którym chcę opowiedzieć, jest Angel Joaniquet Tamburini, autor książki En un salto, która pozwala poznać bliżej zarówno jego, jak i świat, w jakim dane mu było startować. Niestety, szansa, że ktokolwiek przetłumaczy tę książkę chociażby na język angielski jest niewielka. Mam więc nadzieję, że ten krótki artykuł pomoże Wam poznać bliżej tego wspaniałego skoczka i chociaż na jakiś czas nie pozwoli o nim zapomnieć.
Kim jest Angel Joaniquet Tamburini?
We wstępie do książki, czytamy, że urodził się 25 października w 1962 roku w Hiszpanii, a dokładniej Katalonii. Swoją przygodę z nartami rozpoczął w wieku siedmiu bądź ośmiu lat. Jako dwunastolatek musiał się zdecydować na konkretną konkurencję. Padło na skoki, ponieważ uwielbiał latać i wygrał wcześniej jakiś konkurs. Był skoczkiem narciarskim przez około trzynaście lat. Brał udział w mistrzostwach Hiszpanii i Katalonii dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Uczestniczył także w młodzieżowych mistrzostwach Europy, i, jako junior oraz senior, w Pucharze Europy, a później Świata. Za swój największy sukces uznaje uczestnictwo w Olimpiadzie w Sarajewie, w 1984 roku. Jego nieoficjalny rekord życiowy wynosi 99 metrów i został uzyskany w Seefeld (Austria), zaś oficjalny to 95 metrów, które skoczył w Sapporo. Oba ustanowił w sezonie 1983/84. Po zakończeniu przygody ze skokami, poświęcił się narciarstwu telemarkowemu i przez kilka lat brał udział w zawodach z różnym rezultatem. Obecnie narty traktuje jako hobby.
Z Angelem udało mi się porozmawiać drogą mailową. Od razu zgodził się pomóc i odpowiedzieć na nurtujące mnie pytania, które pojawiły się podczas lektury książki. Poniższy wywiad jest połączeniem historii zaczerpniętych z książki z wywiadem udzielonym internetowo.
Jak doszło do tego, że zacząłeś skakać?
Uwielbiałem skakać z różnych mniejszych górek. Mój ojciec, widząc moją pasję, postanowił zabrać mnie na skocznię, razem z siostrą. Tak naprawdę bałem się śmiertelnie, więc siostra skoczyła jako pierwsza. Wtedy nie miałem wyboru i musiałem pójść w jej ślady. Upadłem i aż do następnego roku nie myślałem o skakaniu. Ale podczas Świąt Bożego Narodzenia postanowiłem zapisać się na kurs, który organizowała Federacja Katalońska. W czasie zajęć okazało się, że nie jestem wcale taki słaby, jak mi się wydawało i wygrałem nawet konkurs, który kończył cały kurs.
Później musiałem wybrać między narciarstwem alpejskim a skokami. Padło na ten drugi sport. Pamiętam, że w tamtym czasie bardzo brakowało mi kolegów ze stoków, musiałem nauczyć się wytrzymywać zimno, a ludzie, którzy mnie otaczali byli starsi, ale to mi nie przeszkadzało, bo uwielbiałem skakać.
W 1973, gdy miałem 11 lat, wygrałem pierwsze zawody w Hiszpanii. Wygrałem, choć startowałem jako… jedyny. Otrzymany medal zabrałem do szkoły i pochwaliłem się kolegom. Niestety, ich reakcja była taka: „Ile osób brało udział? Tylko Ty? Cóż, wtedy też bym wygrał”.
To pytanie pojawiało się co jakiś czas i nie wiedziałem jak na nie zareagować. Aż pewnego dnia, jeden ze starszych uczniów stanął w mojej obronie i powiedział do napastnika: „No to i ty skocz w konkursie i zobaczymy, czy wygrasz medal. Skacze tylko Angel, bo nigdy inny się nie odważy”.
Od tego czasu właśnie tak odpowiadałem na wszystkie zaczepki.
Kto był Twoim idolem w skokach? Na kim się wzorowałeś?
Moim idolem, bez żadnej wątpliwości, był Walter Steiner ze Szwajcarii. Poza tym Wojciech Fortuna, Bogdan Norcic, oraz Steve Collins, z którym wiąże się ciekawa historia. Stif – tak go nazywaliśmy – był Kanadyjczykiem. Był niski, miał czarne i kręcone włosy w stylu afro oraz nieco skośne oczy. Tam gdzie pojawiał się Steve, pojawiał się też śmiech – albo może inaczej, nie było tak dużo powagi typowej dla Centralnej Europy. Czułem dużą ulgę, kiedy go spotykałem, ponieważ mogłem z kimś pożartować, choć nie byliśmy wielkimi przyjaciółmi. Tak naprawdę Steve fascynował mnie, ponieważ był Indianinem z plemienia Ojibwa, a jego ojciec był wodzem. Plemię pochodziło z okolic Thunder Bay. Kiedy skakał Steve, wielu Indian przychodziło na treningi i konkursy. To byli właściwie jedyni widzowie, ponieważ było okropnie zimno, a skocznia znajdowała się dość daleko od miasta, ale rezerwat był dość blisko. Indianie nosili dżinsy, mieli czarne włosy i nie wyglądali na zmarzniętych przy 30 stopniach poniżej zera. Chcieli zobaczyć Steve, a on ich nie zawodził. Należy też dodać, że Steve został mistrzem świata juniorów w 1979, mając 16 lat.
Jak wspominasz hiszpańską drużynę w skokach? Czy byliście zgraną grupą?
Tak, byliśmy grupą przyjaciół, podróżowaliśmy razem, przeżyliśmy wiele przygód w całej Europie. Dużą zaletę stanowił fakt, że wielu z nas mieszkało w tym samym mieście albo niedaleko siebie. Niektórzy przyjeżdżali z daleka, ale spotykaliśmy się w La Molina, gdzie było centrum treningowe. Aktualnie wciąż się przyjaźnimy i utrzymujemy ze sobą kontakt albo przez Whatsapp, albo umawiając się na wspólne obiady czy kolacje, kiedy tylko możemy. Nawet jeśli mogą przyjechać tylko dwie osoby.
Z kim przyjaźniłeś się spoza kadry hiszpańskiej? Czy masz nadal kontakt z tymi skoczkami?
Wciąż mam kontakt z Tonim Innauerem, który jest bardzo, ale to bardzo zapracowany, z Miranem Tepesem, Bojanem Podgorcheckiem, Walterem Steinerem, Andy Felderem i Ernstem Vettorim, a także ze Szwajcarem Christianem Hauswirthem.
Przyjaźniłem się także z kilkoma innymi, ale nie mam z nimi kontaktu… Nigdy nie udało mi się zlokalizować Uli’ego Bollza z Niemiec, ani Jeana Daniela Vandelle’a z Francji, pomimo iż dostałem od Federacji Francuskiej jego adres. Moim przyjacielem był także inny Francuz, Bernard Guillaume, ale zginął w wypadku samochodowym w latach dziewięćdziesiątych. Próbowałem także skontaktować się z Massimo Rigonim z Włoch, ale niestety nie udało mi się.
Miałem też dobrego przyjaciela wśród Austriaków, był nim Richard Schallert. Bardzo dobrze mnie traktował, był przyjacielem, pomagał, przełamał barierę która nas oddzielała, bo przecież byłem nieznajomym. Te małe rzeczy pomagały bardzo bym mógł przystosować się do warunków w Austrii. Teraz piszemy do siebie maile od czasu do czasu i wiem, że jest bardzo zajęty trenowaniem Czechów! Dla mnie jest to bardzo dobra osoba, bliska, która bardzo mi pomogła.
Z którym ze swoich trenerów wiążesz najmilsze wspomnienia?
Tak naprawdę, to z każdym. Jednak jest dwóch, o których chciałbym szczególnie wspomnieć. Pierwszy z nich, to Ivo Cernilec z Jugosławi, obecnie Słowenii. Był on pierwszym szkoleniowcem, który wyciągnął nas poza granice kraju, do Kranja i pierwszym, który pokazał nam, jak skacze Europa. Próbował zrobić z nas prawdziwych skoczków, a nie narciarzy, którzy zeskakiwali ze skoczni. Drugi, to Willi Pürstl z Austrii, nasz trener w latach 1981-1985, który pomógł nam zrobić ogromny progres. Osobiście jestem mu wdzięczny za to, że pozwolił mi wziąć udział w Igrzyskach w Sarajewie w 1984 roku. Miałem tylko jednego trenera, z którym nie mogłem się dogadać, ale dzisiaj traktuję to bardziej jak anegdotę. Był to Max Gloser, trener kadry A w Austrii. Kiedy przez krótki czas trenowałem z jego drużyną, prawie nie zwracał na mnie uwagi. Z tego względu, że odbiegałem poziomem od kadry A, co najwyżej reprezentował poziom kadry C, której trenowanie stanowiłoby ujmę dla takiego trenera. Kiedy go pytałem, jak sobie radzę, to odpowiadał z ironicznym uśmiechem: „Idź najpierw na małą skocznię i wtedy porozmawiamy”. Mimo tego, dzięki trenerowi Gloserowi nauczyłem się dyscypliny i samodzielnego poszukiwania wsparcia i za to jestem mu wdzięczny.
Jakie były wasze cele i marzenia? Co się udało zrealizować, a czego nie?
Na początku właściwie chciałem tylko być lepszy i skakać lepiej. Przestać być ostatnim na liście wyników w konkursach Pucharu Świata, a potem osiągać tam coraz lepsze wyniki. A kiedy nadchodziły Igrzyska i wiedzieliśmy, że możemy wziąć w nich udział, wszystko stało się bardziej poważne i zaczęliśmy pracować coraz więcej i coraz ciężej pod tym kontem.
Czego nie udało mi się zrealizować? Żałuję, że nie mogłem skakać o 5 lat dłużej, ze względu na sprawy osobiste. Musiałem wrócić do nauki i po Igrzyskach był to dobry moment na to, aby zakończyć karierę. Miałem tylko 22 lata.
Którą skocznię lubiłeś najbardziej, a za którą nie przepadałeś?
Ani trochę nie lubiłem skoczni Cortina D’ampezzo. Za to czułem się świetnie na skoczni Reit im Winkl w Niemczech oraz na tej w Sapporo i jeszcze w Autrans we Francji. Czasem lubiłem tę rodzimą, w La Molina, czasem jej nienawidziłem. Skocznia w Bischoshofen była okropna. Coś takiego było w konstrukcji tej skoczni, że nie zdawałeś sobie sprawy z prędkości aż do wybicia się z progu. Skocznia w Bad Ausee była dość wygodna. Dobrze wspominam także skocznię w Stams. No i oczywiście Bergisel w Innsbrucku. Traktowałem ją jak skocznię „domową”, ponieważ mogłem tam trenować dość często podczas swojego pobytu w Austrii. Poza treningami, skakałem tam trzy razy, podczas Turnieju Czterech Skoczni. Aczkolwiek ta skoczna trochę napawał go grozą, ponieważ podczas skoków, doskonale było widać kościół i dwa cmentarze.
Zdarza Ci się obecnie odwiedzać te skocznie? Zmieniły się?
Zazwyczaj oglądam je w telewizji. Owszem, zmieniły się, zostały w większości przebudowane.
W ogóle w dzisiejszych czasach, profile obiektów są inne. Nie wiem, czy teraz skakałbym na nich tak samo jak kiedyś. Właściwie chciałbym spróbować skoczyć na jednej z tych nowych skoczni, bo widzę że skaczą weterani, ale akurat nie ci z moich czasów.
Jakie zawody najbardziej utkwiły Ci w pamięci?
Mam bardzo dużo miłych wspomnień z wielu konkursów. Gdybym miał wymieniać, to przede wszystkim Autrans w 1978 roku, zawody juniorów. Pierwszy raz wybiłem się wtedy jako skoczek i na liście wyników byłem przed Niemcami i Austriakami. Pamiętam również pierwsze zawody Mistrzostw Świata Juniorów w Orchosnlvick (Szwecja). I letni konkurs w Kranju w 1977 roku. Mój pierwszy Turniej Czterech Skoczni w sezonie 1979-1980 też był czymś niezwykłym… Tak samo jak Mistrzostwa Świata Juniorów w Mont Saint Anne w Kanadzie. I jeszcze Reit im Winkl w 1983 roku i Sapporo w 1984. No i Igrzyska, bo to w końcu Igrzyska. 🙂 I na koniec Autrans w lecie 1984 roku, ponieważ nie dość, że były to ostatnie zawody międzynarodowe, w których brałem udział, to na dodatek je wygrałem. Skakałem wtedy lepiej niż skoczkowie, którzy lata później wygrywali regularnie konkursy Pucharu Świata.
Jak wspominasz Igrzyska Olimpijskie w Sarajewie?
Wszystko było niesamowite. Udział w Igrzyskach w ogóle był moim celem. Zrealizowałem go, dotarłem tam i wykorzystałem ten czas wyśmienicie. Od przybycia, przez paradę, pobyt w wiosce olimpijskiej, atmosferę. Wszystko. Można powiedzieć, że był to najlepszy tydzień sportowy, jaki przeżyłem, chociaż wyniki nie były wymarzone. Skoki nie wyszły mi najlepiej.
W ogóle wyjazd do Sarajewa stanowił pewnego rodzaju nagrodę. Mój ówczesny trener, Willi Pruestl oznajmił, że jeśli podczas Pucharu Europy w Vlasci (Bośnia), znajdę się wśród piętnastki najlepszych, pojadę na Igrzyska. Zająłem 25. miejsce, mimo tego byłem zadowolony z wyniku, zwłaszcza, że skoczyłem dalej niż Bernat Solá i Jose de Riviera, dwóch skoczków, którzy już mieli zapewniony wyjazd.
„Willi, jak wracam do Hiszpanii?” – zapytałem po konkursie. „Nie wracasz, jedziesz z nami do Sarajewa.” „Co? Na pewno? To nie jest żart?” „Nie, jedziesz. Jose, pokaż mu jego torbę.”
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że wyjazd miałem i tak zapewniony, ponieważ nie pozwolono jechać dwóch łyżwiarkom.
Kiedy tylko dojechałem do Sarajewa, od razu zadzwoniłem do ojca by się pochwalić. Ojciec był szczęśliwy i od razu pojechał kupić sprzęt, by nagrać konkurs skoków. A mnie w nocy przyśniło się, że zdobywam złoty medal.
Co byś określił jako największą zaletę, a co jako największą wadę w życiu skoczka narciarskiego?
Zalet jest mnóstwo. Robisz to, co kochasz, podróżujesz, zwiedzasz świat, współzawodniczysz, jesteś rozpoznawalny (tak, rozpoznawano nawet nas, chociaż nie byliśmy tymi najlepszymi) i zawsze dostrzegasz piękno życia.
Wady – chyba bardziej w naszych czasach, niż teraz – to długa nieobecność w domu, brak możliwości kontynuacji nauki i obrażenia, które można odnieść.
W skokach często nie da się uniknąć upadków, czasami bardzo groźnych. Czy siedząc na belce przed skokiem, myślałeś o tym? Czy zdarzył Ci się groźny upadek?
Tak, taka świadomość, to coś, z czym żyjesz. Wiesz że możesz upaść, ale starasz się o tym nie myśleć, zwłaszcza, gdy jesteś już na skoczni. Jednak czasem ciężko o tym zapomnieć ze względu na własne doświadczenia. Bałem się czasem, myślałem o upadkach, dwa razy zjechałem z rozbiegu nie wybijając się – we Frenstacie w 1977 roku i w Sant Moritz w 1980.
Upadłem wiele razy, na szczęście ani razu nie było to nic groźnego, ale czasem bolało. Najgorzej wspominam upadek w Kanadzie, przeturlałem się kilka razy i złamałem nartę, raniąc jednocześnie dłoń. Jednak skakałem dalej, przede wszystkim z tego względu, aby strach nie wszedł mi do głowy.
Starty w zawodach Pucharu Świata wymagają wielu wyjazdów. Lubiłeś podróżować? Pobyt
w którym kraju wspominasz najmilej?
Bardzo lubiłem podróżować, nigdy mnie to nie męczyło i tak naprawdę mam wiele wspaniałych wspomnień z miejsc, w których byłem. Włochy były pierwszym krajem, do którego pojechałem, potem Szwajcaria. Wszystko było tam nowe, inne, bardziej zmodernizowane i bardziej zielone niż
w Hiszpanii. Fascynowały mnie samochody, które widziałem, domy.
Szczególnie wspominam Lublanę w Słowenii, gdzie mieszkałem przez kilka miesięcy oraz Innsbruck w Austrii, gdzie spędziłem rok. Dwa razy wróciłem do Słowenii, ale wciąż czeka mnie powrót do Austrii.
Czy mieliście jakieś swoje rytuały przed startem? Przesądy, w które wierzyliście?
Myślę że bardziej niż przesądy mieliśmy rytuały, przynajmniej ja takie miałem. Skarpetki założone na odwrót, ta sama koszulka każdego dnia, zakładanie nart w kolejności, najpierw prawa, potem lewa, nigdy nie ubierać się na czarno. Dla odmiany nigdy nie baliśmy się czarnych kotów czy przechodzenia pod drabiną. Poza tym, my Hiszpanie, zawsze wykonywaliśmy znak krzyża przed skokiem, co wiązało się z ówczesnym przymusem katolicyzmu w naszym kraju. Później zwróciłem uwagę, że z innych nacji, tylko Polacy wykonywali ten gest. Dzisiaj widzę, że właściwie tylko Polacy wciąż żegnają się przed skokiem.
Czy skoki w Hiszpanii były popularne w czasie, gdy skakałeś? Czy czuliście wsparcie od działaczy, mediów, kibiców? Mieliście swoje fankluby?
Skoki w Hiszpanii były taktowane anegdotycznie. Co prawda pisała o nich prasa sportowa, ale było mało kibiców. Nie miałem fanklubu w samej Hiszpanii, ale, o dziwo, w Niemczech już tak.
Podczas jednego z konkursów w Villach spotkała mnie miła niespodzianka. Pewien mężczyzna poszedł do mnie z małą dziewczynką i łamanym hiszpańskim zapytał, jak to możliwe, że w Hiszpanii istnieją skoczkowie. Mężczyzna naprawdę był zafascynowany tym faktem. Poprosił mnie o autograf, co było czymś normalnym, dałem ich już setki, ale on poprosił mnie też o adres, co już nie było takie zwyczajne. Zapomniałem o tym szybko, ale kilka miesięcy później dostałem list, w którym ów mężczyzna zachęcał mnie do lepszego skakania oraz informował, że otworzył klub moich fanów w Niemczech i prosił o wysłanie mojego podpisanego zdjęcia. Byłem pod wrażeniem. Ale tak naprawdę, w dwadzieścia pięć lat później, nie pamiętam, czy odpisałem, czy nie. Myślę, że jednak nie, ponieważ mam tylko dwa zdjęcia, które wyszły dobrze! Jakiś czas temu znalazłem ten list i wreszcie spełniłem prośbę. Lepiej późno niż wcale.
A z jakimi problemami musieliście się zmagać?
Na samym początku, z brakiem odpowiednich materiałów, z brakiem odpowiednich skoczni. Aby ćwiczyć, musieliśmy zawsze jeździć za granicę, w lecie, czy w zimie. Długie przejazdy przez centrum Europy, długie pobyty, aby w pełni wykorzystać czas. Trochę zawirowania było również na początku z trenerami, ale gdy pojawili się Ivo i Willi, wszystko się ustabilizowało.
Czy obecnie w Hiszpanii ktoś trenuje? Czy jest szansa by skoki wróciły?
Aktualnie nie. Temat skoków jest zamknięty od roku 1997 i wątpię, że w najbliższej przyszłości powróci. Jedyna możliwość, jaką widzę, jest taka, że skoczek o dwóch narodowościach zdecydowałby się skakać dla Hiszpanii. Miałby jednak małe wsparcie Federacji i musiałby szukać pomocy poza krajem, aby stać się zawodnikiem na miarę Pucharu Świata.
Czy w Hiszpanii są ciągle kibice skoków narciarskich?
Tak, wciąż są fani, nie wiem czy jest ich dużo, czy mało, ale w Eurosporcie wiedzą, że w Hiszpanii ogląda się skoki, przynajmniej w każdy Nowy Rok!
Czym zajmujesz się obecnie? Czy jesteś w jakiś sposób związany ze sportem?
Teraz jestem prawnikiem i nie zajmuję się skokami. Przez kilka lat byłem trenerem, szkoliłem hiszpańskie dzieci, które chciały zacząć skakać. Dwójka z nich dotarła nawet do Pucharu Kontynentalnego. Czułem się dumny!
Lubię jeździć na nartach i grałem przez kilka lat w hokeja na lodzie z weteranami z Klubu Piłkarskiego Barcelony, aż doznałem kontuzji kolana (coś, co nigdy mnie nie spotkało w skokach), gram również w badmintona.
Czy śledzisz współczesne skoki narciarskie? Bardzo się zmieniły od Twoich czasów?
Nadal je oglądam, nawet czasem komentuję je w telewizji, w tym na Eurosporcie. Nie jestem jednak na bieżąco, co prawda śledzę na Instagramie, co się dzieje na świecie, ale nie pamiętam wszystkich nazwisk…
Najwięcej emocji wywołuje we mnie moment, gdy oglądam skoki i widzę jakiegoś starego przyjaciela pracującego na stanowisku trenera, np. Vasje Bajca, Richarda Schallerta, Gerarda Collina albo delegata technicznego, czyli Mirana Tepesa, którego syn także skacze. Zawsze jest wspaniale obserwować, czym zajmują się w dzisiejszych czasach znajomi z przeszłości.