Spełnienie dziecięcych marzeń, czyli moja osobista relacja z LGP w Hinterzarten 2017

Przyznam, że nigdy wcześniej nie miałam okazji kibicować ulubionym skoczkom na skoczniach innych, niż te znajdujące się w Polsce. Od kilku lat niezmiennie krążyłam między Wisłą a Zakopanem, niezależnie czy rywalizacja rozgrywała się latem, czy zimą. Patrząc na zagraniczne wojaże członków Fanklubu, nie ukrywam, trochę im zazdrościłam. Dlatego gdy tylko nadarzyła się okazja, sama ruszyłam w świat. Cel? Letnie Grand Prix w Hinterzarten. Wyjazd okazał się niesamowitym przeżyciem, chociaż nie obyło się bez, czasem przykrych, niespodzianek…

Mój wyjazd do Hinterzarten planowałam prawie pół roku, bo nie tak łatwo było mi przekonać do niego rodziców. Jednak w końcu, po długich rozmowach i rozważaniu wszystkich za i przeciw, udało się i wiedziałam dobrze, że będę obecna pod Adlerschanze… Od 27 lipca? Otóż nie. Co prawda  –  spakowani i pełni optymizmu –  wyruszyliśmy z naszej rodzimej Wielkopolski rzeczonego dnia nad ranem, ale po przejechaniu około 150 kilometrów mieliśmy czołowe zderzenie z innym samochodem!

Oczywiście to nas nie zatrzymało i po kilku godzinach spędzonych na zmianę na policji i w serwisie, udaliśmy się w dalszą drogę zastępczym samochodem. W końcu, po niemal osiemnastu godzinach, dotarliśmy na miejsce. Szczęśliwi i niezwykle zmęczeni zakończyliśmy dzień. Trochę bolało mnie, że nie zdążyłam na Nationgames, ale podobno nie tylko mnie tam nie było. 🙂

dsc_0189

Kompleks skoczni w Hinterzarten, fot. Marta Wawrzyniak 

Dzień 1: „Zimne słońce”, zacinający się aparat i zdobywanie Titisee-Neustadt

Rano przywitał mnie deszcz, co nie było dobrym zwiastunem. Poza tym dość mocno wiało, więc konkurs stał pod znakiem zapytania i stres związany z tą niepewnością czuło się niemal wszędzie. LGP w Hinterzarten jest bowiem główną imprezą regionu, która nie skupia się tylko na skokach. Jeśli miałabym ją do czegoś porównać, to przypomina bardziej piknik regionalny, niż zawody sportowe najwyższej rangi. Ale o tym za chwilę.

Zaraz po śniadaniu czekała mnie wędrówka po odbiór akredytacji, gdyż podczas konkursów miałam pełnić rolę fotografa. Mimo że Hinterzarten to niewielka miejscowość, położona tylko kilkanaście kilometrów od granicy ze Szwajcarią, nie trudno jest się tam zgubić. Biura prasowego szukałam niemal pół godziny i w końcu trafiłam tam jedynie dlatego, że przed wejściem zauważyłam Waltera Hofera i Holgera Freitaga we własnych osobach.

Zawody zaplanowane były dopiero na wieczór, więc aby nie marnować dnia, razem z rodzicami udałam się na zwiedzanie skoczni w Titisee-Neustadt.  Jest to zdecydowanie jedna z głównych atrakcji regionu. Sam kompleks znajduje się w Neustadt i dojazd do niego z Hinterzarten zajmuje około dwudziestu minut. Bez dobrej nawigacji się jednak nie obejdzie, bo nawet jeżeli uda nam się bez problemu wjechać do miasta, długo nie będzie można zobaczyć żadnych oznaczeń prowadzących na skocznię. Gdy jednak znaleźliśmy drogę, naszym oczom ukazała się… No właśnie, nie wiem jak to określić.

sdr

Kompleks skoczni w Titisee-Neustadt, fot. Marta Wawrzyniak

Sama skocznia robi wrażenie, nawet kiedy nie jest pokryta igelitem. Nic w tym dziwnego, bo w przeciwieństwie do położonych w sąsiedztwie mniejszych obiektów, nie jest użytkowana latem. Jednak jej wygląd, a właściwie stan, do którego została doprowadzona, uderzył mnie zbyt mocno, aby o tym nie powiedzieć. Może jest to wina niewielkiej liczby moich wcześniejszych wizyt na zagranicznych obiektach lub po prostu zbyt mocno utkwił mi w pamięci letni obraz skoczni w Oslo (która, mimo braku igelitu, prezentuje się świetnie).  Skocznia wygląda, mówiąc krótko, żałośnie.

skok

Skocznia nie jest strzeżona, a obok niej znalazło się nawet miejsce na pole namiotowe i tory przeszkód dla psów. Nie ma wyciągu, więc na samą górę można wejść jedynie po schodkach wiodących wzdłuż obiektu. I tutaj pojawia się pierwszy zgrzyt, bo stopnie są zarośnięte chwastami i pędami dzikiej róży, podobnie jak barierki odgradzające drogę do wieży sędziowskiej. Nie polecam więc zwiedzania tej skoczni w krótkich spodenkach, bo można z niego wrócić z mocno pociętymi nogami.  Na górze nie jest lepiej – tory najazdowe i belka są zdjęte i nawet reklama piwa przy progu jest dosyć wyblakła. Całość otacza dość mocno spróchniały płot. Cóż, chyba nie tego spodziewałam się po skoczni, na której odbywają się zawody z cyklu Pucharu Świata.

sdr
Skocznia w Titisee-Neustadt w obiektywie mojego aparatu, fot.  Rafał i Marta Wawrzyniakowie

Nikt niczego nie pilnuje, więc można wejść dosłownie wszędzie – widziałam nawet ludzi, którzy wbiegali sobie na skocznię po buli. Mimo nieciekawego stanu obiektu, zwiedzających nie brakuje. Rodziny z dziećmi, nastolatki, sportowcy, to ci, których mijałam podczas zwiedzania. Od jednej z osób usłyszałam, że przychodzi tutaj regularnie, bo ze skoczni rozpościera się najwspanialszy widok na miasto, z którego pochodzi. Sprawdziłam i potwierdzam  –  rzeczywiście, jest na co popatrzeć.

dav

Bula, ja i Titisee-Neustadt, fot. Rafał Wawrzyniak

Przemyślenia przemyśleniami, ale należało wracać do Hinterzarten, bo zbliżał się czas rozpoczęcia pierwszych treningów. Moi rodzice zostali w hotelu, ja za to udałam się na skocznię. Obładowana jak zwykle aparatem, laptopem, plecakiem z osobistymi rzeczami oraz dodatkowo z dyktafonem w kieszeni i słuchawkami w uszach, poszukiwałam sektora dla mediów, który jako jedyny na skoczni nie był oznaczony. W ten sposób, z akredytacją na szyi i przez nikogo nie zatrzymywana, przeszłam kolejno przez FIS Family, strefę VIP i zwykłe sektory dla publiczności. Cóż, wygląda na to, że organizacja LGP w Hinterzarten pozostawia wiele do życzenia.

W końcu jednak znalazłam biuro prasowe, w którym – jak się okazało – nie było dla mnie miejsca. Pani zajmująca się mediami poinformowała, że moja redakcja dostała „swoje prywatne stanowisko”. Brzmi zachęcająco? Niezbyt, bo trafiłyśmy razem z innymi redaktorkami do starego domku dla zawodników. Obok nas podobne „luksusy” miało jeszcze kilka innych redakcji. W ten sposób miałyśmy do dyspozycji kosz na śmieci, ławkę, drewniany stół, trzy gniazdka i Internet, którego nie wszędzie działał. Pierwsza niespodzianka – zaliczona!

Jak już wcześniej wspomniałam, skoki w Hinterzarten wyglądają bardziej jak piknik, niż poważne zawody. Przed południem mają tam miejsce zmagania dzieci, golfowe turnieje i inne tego typu atrakcje, wieczorem na wszystkich czeka dyskoteka do późnych godzin nocnych. Ludzie oglądają skoki siedząc na skarpach na własnych kocykach i z piwem w ręku. Do tego każdy ma do dyspozycji wiele stanowisk kulinarnych, wśród których znalazłam nawet polskie, serwujące rosyjską soliankę. Publiczność ożywia się jedynie w czasie skoków niemieckich zawodników, o doping dla reszty dbają zagraniczni kibice. No cóż, duży kontrast z tym, co dzieje się chociażby w Wiśle, choć nie brakuje również fanek, które jednak w większości są raczej po pięćdziesiątce.

fanki

Dumne fanki skoków z Niemiec, fot. Marta Wawrzyniak

Treningi minęły szybko, spędziłam je głównie na szukaniu miejsca dla fotoreporterów i zanim się obejrzałam, rozpoczęły się kwalifikacje. Mimo, że świeciło słońce, było dość chłodno, ale na szczęście wiatr ustał i zawody się odbyły. Niestety mój aparat odmawiał posłuszeństwa i co chwilę zamarzał, przez co nie mogłam skupić się na zawodach i co jakiś czas musiałam pytać znajomych o wyniki. Biegałam bez przerwy między barierką przy miejscu lądowania a korytarzem, po którym skoczkowie udawali się do kolejki, aby wjechać na górę. Praca pracą, ale skoki, to przede wszystkim przyjemność. Atmosfera raczej nie może konkurować z tą wiślańską, ale jednak czuje się swoisty klimat zawodów, szczególnie, gdy w górze powiewa mnóstwo niemieckich flag, a i polskich nie brakuje. Kwalifikacje wygrał Stephan Leyhe, ku ucieszy zgromadzonych kibiców, bo przecież jest to nie tylko Niemiec, ale również lokalna gwiazda. Dawid zajął drugie miejsce i dobrze to rokowało przed konkursowymi zmaganiami. Moją bluzę z napisem KUBACKI TEAM podobno wiele razy widać było w telewizji. Dumna reprezentacja Fanklubu – jest!

dawid

Zadowolony zdobywca drugiego miejsca, fot. Marta Wawrzyniak

Dzień 2: Zabytkowa starówka, rozwalone buty i polskie podium

Drugi dzień zaczęłam dosyć relaksująco. Rano bieganie, potem basen i spacer po okolicznych górskich szlakach, a potem wyjazd do Freiburga. Fryburg, bo tak brzmi nazwa tego miasta po polsku, oddalony jest od Hinterzarten o około 40 kilometrów, więc ze spokojem można się tam udać zarówno samochodem, jak i busem. Warto zwiedzić starówkę z górującą nad miastem katedrą. W tygodniu odbywa się wokół niej jarmark, na którym można kupić niemal wszystko – od świeżych warzyw i owoców, po zabytkowe antyczne meble. Spędziłam tam jedynie godzinę, bo nie wychodziliśmy poza rejon starego miasta. Wiem jednak, że warto też odwiedzić budynki uniwersyteckie i popatrzeć na styl życia miasta – w tamtejszym regionie od dwunastej do wieczora nie wypada jeść niczego poza domowym ciastem. Dlaczego? Taka tradycja.

frei

Kiedy mama zmusza Cię do kolejnego zdjęcia w tym samym miejscu, fot. Jolanta Wawrzyniak

Po powrocie postanowiłam od razu udać się na skocznie, żeby spokojnie zdążyć na konkurs. Mój ambitny plan zakładał nawet obrabianie zdjęć w moim „biurze prasowym”, ale wszystko zostało w sferze planów, bo zaraz po powrocie zasnęłam. Po prostu upał zrobił swoje. Obudziłam się po siedemnastej i na Adlerschanze musiałam niemal biec, bo na osiemnastą byłam umówiona z moją redakcją. Szczęśliwie dotarłam, czerwona i zmęczona, ale szczęśliwa.

Do serii próbnej zostało jeszcze trochę czasu, zajęłam się wiec pracą i w końcu podreptałam na skocznię, gdzie znalazłam swoje miejsce na stanowisku prasowym. Minuty do konkursu minęły wyjątkowo szybko i nim się obejrzałam, znowu biegałam z aparatem, starając się robić jak najlepsze zdjęcia.

Seria próbna padła łupem Dawida, ale po piętach dreptali mu inni zawodnicy. Po cichu liczyłam na drugi w tym sezonie triumf Kubackiego. Pierwsza seria dała duże nadzieje, bo występy Polaków były wręcz zjawiskowe. Publiczność liczyła jednak na zwycięstwo Niemca i tę presję ciążącą na zawodnikach gospodarzy, dosłownie czuć było w powietrzu.

daw

Po pierwszej serii Dawid był na prowadzeniu!, fot. Marta Wawrzyniak

Druga seria była już tylko postawieniem przysłowiowej kropki nad „i” – nie tylko przez Dawida, ale również przez innych reprezentantów Polski. Dość powiedzieć, że finalnie wszyscy uplasowali się w pierwszej dziesiątce zawodów, zdobywając razem największą w historii liczbę punktów podczas zawodów LGP odbywających się poza granicami kraju! Kiedy na belce zasiadał Dawid, publiczność niemal zamilkła. Niemcy liczyli na nieudaną próbę, która oznaczałaby zwycięstwo Stephana Leyhe. Polacy czekali na kolejną możliwość odśpiewania Mazurka Dąbrowskiego. W strefie medialnej również było niespokojnie. Wielu dziennikarzy już robiło wywiady, ale kątem oka dalej patrzyło na wydarzenia rozgrywane na Adlerschanze. Dawid w powietrzu… I jest, jest pierwsze miejsce, jest wymagana odległość! Nie obyło się bez drobnego jęku zawodu gospodarzy i szaleństwa polskich kibiców. Tym bardziej, że na trzecim miejscu znalazł się Piotr Żyła. Naprawdę było z czego się cieszyć!

z-podium

Szybka fotka prosto z podium, fot. Marta Wawrzyniak

Zarówno Dawida, jak i mnie czekała jeszcze tylko konferencja prasowa, podczas której nasz zawodnik świecił najjaśniejszym blaskiem. Zanim jednak miał okazję odpowiedzieć na kilkanaście pytań ze strony niemieckiej prowadzącej udało mu się teatralnie spóźnić. Nic dziwnego – rozchwytywały go niemal wszystkie obecne na skoczni media, a do tego wierni kibice również czekali na swoje pięć minut.

dawid-2

Wszyscy czekali na autograf zwycięzcy, fot. Marta Wawrzyniak

Szczęśliwa, ale zmęczona pożegnałam się z Adlerschanze i z dźwiękiem muzyki w uszach udałam się do hotelu.

Podsumowując, wyjazd okazał się niezwykle udany i dostarczył mi tyle emocji, że nie sposób ująć ich w jednym tekście. Czy wracałam do domu po zawodach w Hinterzarten? Na szczęście nie. Kolejny przystanek – Oberstdorf – był moim osobistym spełnieniem marzeń. Ale o tym opowiem w kolejnym artykule. 🙂

Marta Wawrzyniak

 

Leave a Reply