Zobaczyć historię czyli PŚ Klingenthal 2016

Chwilami zastanawiam się, jak to wszystko funkcjonuje? Człowiek najpierw ogląda skoki w telewizji – ot, tak, dla rozrywki. Coś go zaintryguje mniej, coś bardziej, więc szpera w necie, czyta i nieustannie wgryza się w temat. Wreszcie – nie ma innej opcji – poznaje ludzi, którzy robią dokładnie to samo. Dyskutuje więc z nimi, wymienia się opiniami, żartuje i wreszcie uświadamia sobie, że naprawdę są dla niego ważni.

Kolejny krok, to wspólne wyjazdy na konkursy w kraju – najpierw w lecie, a potem także w zimie. Zaczyna się oczywiście od zawodów najwyższej rangi, a potem ważne i ciekawe są w zasadzie każde, ze szczególnym uwzględnieniem Mistrzostw Polski. Wkręca się więc człowiek coraz bardziej i bardziej. Wraz ze swoimi (już) zaprzyjaźnionymi zapaleńcami zakłada fanklub jednego ze skoczków. Wreszcie nadchodzi ta chwila, kiedy decyduje się wyruszyć za granicę.

Tam okazuje się, że coś, co miało być kolejnym zwykłym konkursem PŚ, stało się historią. I człowiek tę historię widzi na własne oczy. I dociera do niego, że emocje, które stały się jego udziałem, są warte długiej kibicowskiej drogi, którą do tej pory pokonał, a która nie wiadomo dokąd jeszcze go zaprowadzi…

Przygotowania i podróż

Powiem szczerze, że przed wyjazdem do Klingenthal miałam uczucia ambiwalentne. Z jednej strony bardzo chciałam jechać, bo przygoda, bo nowe miejsce, bo konkursy na żywo. Z drugiej – przerażała mnie odległość i klujące się przeziębienie. Dlatego siedząc w domu na stołku przed telewizorem i jednym okiem łypiąc na kwalifikacje, a obiema rękami próbując zapiąć oporną walizkę, mówiłam sobie (oczywiście nie wierząc w to ani przez moment), że jeśli Dawid nie wskoczy do konkursu, to nigdzie się nie ruszam.

Dawid co prawda miał gorszy dzień, ale i tak pewnie się zakwalifikował, a ja dokładnie w tym samym momencie urwałam ostatni uchwyt zamka od walizki. Zaczęłam się zastanawiać, czy to aby przypadkiem nie jest jakaś przestroga? 😛

Kolejnym złowrogim znakiem okazał się pociąg relacji Suwałki-Kraków, który wtoczył się na warszawski Dworzec Centralny z półgodzinnym opóźnieniem. Przez chwilę, wraz z odprowadzającym mnie Mężem, podejrzewaliśmy go o całkowite zaginięcie na trasie, ale wreszcie się znalazł. Niestety, już w drodze, opóźnienie uległo zmianie i to wcale nie na korzyść. Do Krakowa dotarłam z ponad godzinnym poślizgiem. Niemniej jednak odetchnęłam z ulgą i pomyślałam – jak ten wybierający się do Zambii anegdotyczny podróżny, który niegdyś z trudem wytoczył się z warszawskiej kolejki podmiejskiej – że najgorsze już właściwie za mną.

I można powiedzieć, że naprawdę tak było. Tyle że Joanna, Klara i Magda, które czekały na mnie na peronie, wcale nie emanowały entuzjazmem i też miały liczne wątpliwości. Patrząc na to z perspektywy czasu myślę, że po prostu wszystkie trochę się denerwowałyśmy. W końcu żadna z nas nie była jeszcze na zawodach Pucharu Świata zagranicą. Ewa, która w lecie przeżyła takie doświadczenie, nie mogła z nami pojechać, bo dopadła ją paskudna infekcja.

Ale skoro powiedziało się A…

Na miejsce zbiórki dotarłyśmy przed czasem, ale bus, którym miałyśmy jechać wraz z kilkoma osobami oraz samym prezesem Fanklubu Kamila Stocha, już czekał. Załadowałyśmy się więc sprawnie i w drogę!

Po dziewięciu godzinach podróży dotarliśmy na miejsce, czyli do pensjonatu położonego tuż przy granicy czesko-niemieckiej (tak na oko sądząc, odwiedzał go jeszcze Franz Josef 🙂 ). Na szczęście mieliśmy chwilę czasu, aby odpocząć i cieplej się ubrać, a potem wyruszyliśmy na skocznię.

skocznia-aia2

Vogtland Arena w pełnej krasie, fot. Joanna Malinowska

Konkurs drużynowy

Zaczęło się od całkiem dużego zamieszania z naszymi akredytacjami (bo my oczywiście zawsze musimy mieć pod górkę :P), połączonego z wzajemnymi podejrzeniami o czary, a potem wreszcie mogłyśmy zobaczyć Vogtland Arenę. Piękna jest. Naprawdę. Powiem jednak szczerze, że w telewizji wydawała się większa. A to nic dziwnego, wszystkie skocznie na ekranie wydają mi się większe. 🙂 No i pierwszy szok – nic nie rozumiem, bo komentator mówi po niemiecku! No cóż, w końcu nadeszła ta wiekopomna chwila, gdy pożałowałam, że nigdy nie uczyłam się języka Goethego.

Fanklub Kamila Stocha elegancko ustawił swój baner, my zawiesiłyśmy swój (przy okazji doszłyśmy do wniosku, że trzeba koniecznie zrobić drugi, większy i zaopatrzyć się w kije teleskopowe), a obok nas ustawili się jeszcze kibice Macieja Kota. Można śmiało powiedzieć, że w rogu sektora urządziliśmy sobie coś w rodzaju strefy Fanklubów Polskich Skoczków.

zakatek-fanklubow-magda

Zakątek fanklubów, fot. Magda Ciasnowska

Przygotowywaliśmy się więc – na FIS Family było raczej luźno, należało tylko znaleźć odpowiednie miejsce widokowe, bo wielka reklama piwa zasłaniała nam pół zeskoku – a w tle trwała seria próbna, w której nasi skakali bardzo porządnie. Zaczęliśmy ostrożnie podejrzewać, że jakieś podium z tego ich skakania może się tego wieczoru wykroić.

A potem się zaczęło!

Peier – 123 metry, Stursa – 132, Korniłow –  133,5. Potem Takeuchi – 125,5 i tyle samo Johansson. W końcu na belce usiadł Piotr Żyła. Wstrzymaliśmy oddechy, a on poleciał daleko! 134,5 metra! I oczywiście objął prowadzenie w swojej grupie. Nie odebrał mu go ani Jurij Tepes, ani Michael Hayboeck. Zrobił to dopiero Markus Eisenbichler, który skoczył aż 137, 5 metra. Po pierwszej kolejce Polacy zajmowali drugie miejsce. Już to wydawało nam się ogromnym osiągnięciem; w końcu przed Klingenthal mówiło się, że Niemcy są nie do pokonania. Zwłaszcza, że skaczą u siebie.

A tu tymczasem nastąpiła druga tura i…

Po Karlenie, Vancurze, Trofimowie, Sakuyamie i Stjernenie skoczył Kamil Stoch. W pięknym stylu, nieodparcie przywodzącym na myśl olimpijskie konkursy, poleciał na 139. metr! I nie pokonał go już ani Jaka Hvala, ani Stefan Kraft, ani Andreas Wellinger. I naprawdę, musicie kiedyś zobaczyć na żywo, jak pięknie potrafi cieszyć się jego Fanklub. 🙂

W trzeciej serii skakał Dawid. Tym razem miał naprawdę dobry dzień (i Fanklub do pomocy 🙂 ), więc osiągnął odległość 132,5 metra. Cieszyłyśmy się bardzo – a kibice Macieja i Proszowice solidarnie razem z nami – i już nasze nieśmiałe rachuby zamieniły się w duże nadzieje, że tym razem naprawdę szykuje się coś poważnego.

dawid-druzynowka-aia

Dawid po skoku, fot. Joanna Malinowska

Po skoku Macieja Kota, który leciał przy żywiołowym dopingu swoich fanów i wylądował na 139. metrze, te nadzieje stały się już całkiem realne. Emocje zaś były tak wielkie, że dopiero w przerwie dotarło do mnie, że na skoczni zrobiło się naprawdę zimno. Mówiąc szczerze, to mam podejrzenia, że te obiekty stawiają zawsze w miejscach, o jakimś specjalnym mikroklimacie – w Malince potrafię zmarznąć nawet w lecie. 🙂

Druga seria już naprawdę była koncertem naszych. Skakali równo, pięknie i daleko.

piotr-i-szalik-2-magda

Piotr Żyła czeka na kolegów, fot. Magda Ciasnowska

Jednym okiem oczywiście podpatrywaliśmy, jak żywiołowo raduje się Piotrek, który pod tablicą dla liderów czekał na kolegów. Kolejno dołączali do niego Kamil i Dawid. A kiedy Maciej, który tym razem postawił przysłowiową kropkę nad i, zatrzymał się dojeździe, wszyscy trzej wyskoczyli do niego z taką radością, że aż coś ściskało w gardle. A ja pomyślałam sobie sentymentalnie, że to jest właśnie ta chwila, której zabrakło im kiedyś w Val di Fiemme.

piotr-i-kamil2-magda

Radość Piotra i Kamila po skoku Dawida, fot. Magda Ciasnowska

Potem była jeszcze dekoracja.

I wiecie co? Kiedy zagrali Mazurka Dąbrowskiego i spojrzałam na chłopaków stojących na najwyższym stopniu, naprawdę się popłakałam. Nie tylko dlatego, że  Polacy wreszcie wygrali drużynówkę, ale także z tej przyczyny, że zrobili to w właśnie w tym samym składzie, który wywalczył historyczny brąz w Val di Fiemme.

Fajnie też było pomyśleć, że Dawid miał wreszcie okazję, aby znaleźć się na podium zimowego konkursu Pucharu Świata. Oby powtarzał to jak najczęściej.

Konkurs indywidualny

Skoczkowie podobno nie świętowali swojego zwycięstwa jakoś szczególnie, ale my trochę tak. 😛 Niemniej jednak w niedzielę udało nam się wstać o przyzwoitej porze, zapakować walizki – choć ja, po tym jak zmarzłam poprzedniego dnia, połowę bagażu przezornie włożyłam na siebie – i wyjechać z hotelu na konkurs bez opóźnień.

Co zrozumiałe, byliśmy w wyśmienitych humorach i spodziewaliśmy się kolejnych wielkich emocji. W ogóle wszyscy zebrani na skoczni kibice (a było ich tak z dziesięć razy mniej niż w Zakopanem) reagowali żywiołowo i głośno, a na największy doping – co także zrozumiałe – mogli liczyć Niemcy.

Świetne humory na długa chwilę zepsuł nam Vojtech Stursa. Czeski zawodnik upadł po swoim skoku i przez długą chwilę nie dawał znaku życia. To też było niesamowite, bo cała skocznie momentalnie ucichła i wszyscy w napięciu śledzili to, co działo się na zeskoku. I naprawdę odczułam to westchnienie zbiorowej ulgi, kiedy zwożony z zeskoku zawodnik, uniósł rękę i pomachał. I chyba nic poważnego mu się nie stało, bo już w drugiej serii z powrotem usiadł na belce i skoczył, ostatecznie zajmując 28 miejsce.

Jaki pierwszy z Polaków, wystartował Klemens Murańka. Niestety, rezultat 125,5 metra nie pozwolił mu na zakwalifikowanie się do drugiej serii. Ukończył więc zawody na 35. miejscu.

Stefan Hula skoczył 128 metrów i pierwszą rundę zakończył jako dwudziesty ósmy zawodnik.

Kamil Stoch osiągnął odległość 137,5 metra i pewnie objął prowadzenie, które za czas jakiś, jako uprzejmy i koleżeński człowiek, oddał kumplowi z drużyny, Maciejowi Kotowi.

kamil-po-skoku-magda

Kamil Stoch po skoku w I serii konkursu indywidualnego, fot. Magda Ciasnowska

Dawid, przy akompaniamencie naszych okrzyków, skoczył 129,5 metra i na półmetku rozpoczynał trzecią dziesiątkę.

Piotr Żyła z wynikiem 131 metrów był 17.

W czasie przerwy zastanawialiśmy się gremialnie – utrzymają prowadzenie, czy nie? Będzie znowu dublet? Będzie kolejne polskie podium?

Niestety tym razem nie było. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. I Kamil, i Maciej odbiją sobie jeszcze z nawiązką.

Na pocieszenie Stefan i Dawid – każdy z osobna – awansowali aż o osiem pozycji. Podejrzewamy, że w takim tempie Dawid, który z konkursu na konkurs niezmiennie się poprawia – już w Zakopanem wskoczy na podium, a wygra loty w Oberstdorfie. I tej wersji niezmiennie będziemy się trzymać. 🙂

niedziela-podium-klara

Podium konkursu indywidualnego, fot. Klara Kutnik

A czym zajmowałyśmy się oprócz kibicowania?

Robiłyśmy zdjęcia, integrowałyśmy się na potęgą (to naprawdę super, że brać fanklubowa tak się rozrasta 🙂 ) i byłyśmy naprawdę szczęśliwe, że zdecydowałyśmy się na ten wyjazd. Żadna nie pamiętała o wątpliwościach. Ja, co prawda, o mało nie skręciłam nogi i tradycyjnie popsułam torebkę, (a także walizkę). Ale kto by się tam przejmował takimi drobiazgami, kiedy nie tylko mógł zobaczyć historię, a także z nią porozmawiać. 🙂

Ida Żmiejewska

Fotografia główna – Joanna Malinowska

Leave a Reply