TCS Innsbruck: 50 twarzy Innsbrucka

Konkurs 66. Turnieju Czterech Skoczni w Innsbrucku można podsumować krótko: tradycji stało się zadość! I to nawet niejednej tradycji! Bo nie dość, że Bergisel, jak co roku, była kapryśna i dostarczyła wszystkim problemów, to jeszcze dopełnił się zwyczaj o wiele młodszy i jak po każdych poprzednich zawodach tej edycji, za sprawą pewnego niezwykłego dżentelmena z nerwami ze stali, mieliśmy okazję usłyszeć (i oczywiście z dumą odśpiewać) Mazurka Dąbrowskiego. Trzeci przystanek na trasie naszej wyprawy można więc streścić następująco: nie było łatwo, ale było warto!

Wbrew temu, czego moglibyście się spodziewać, we wtorkowe popołudnie Innsbruck przywitał nas całkiem dobrą pogodą. Bez większych problemów odnaleźliśmy nasz hotel, w którym zresztą natychmiast się zakochaliśmy – oprócz imiennego powitania i pościeli złożonej w serduszko, w pokoju czekał na nas talerz ciasteczek domowej roboty! Byliśmy natychmiast i nieodwołalnie kupieni 😀 Po rozpakowaniu bagaży i posileniu się, ruszyliśmy na pierwszy, rozpoznawczy spacer po mieście. Okazało się zresztą, że nie był to zbyt oryginalny pomysł, bo na swojej drodze spotkałyśmy wiele znajomych twarzy, w tym samego Waltera Hofera! Spacer udał się więc znakomicie, chociaż nie tylko ze względu na te przypadkowe spotkania. Najważniejszą rolę odegrał, oczywiście, niezwykle urokliwy Innsbruck.

Innsbruck

Jedną z pierwszych rzeczy, która zwróciła naszą uwagę po przyjeździe (i którą z niewielkim skutkiem próbowaliśmy uchwycić na zdjęciach) są przelatujące (dla nas zaskakująco) nisko nad Starym Miastem samoloty, które naprawdę świetnie wyglądają na tle ośnieżonych szczytów. Lotnisko w Innsbrucku zlokalizowane jest stosunkowo blisko centrum miasta i stąd te dodatkowe atrakcje 😉

Prognozy pogody na środę nie napawały optymizmem, ale do łóżek położyliśmy się z myślą, że przecież prognozy często się nie sprawdzają…

Nie był to jednak jeden z tych dni. Gdy wyruszaliśmy na skocznię, mocno wiało. Pocieszaliśmy się, że „przynajmniej nie pada”, ale jak wszyscy wiecie, szybko miało się to zmienić.

Mieszkaliśmy spory kawałek od skoczni, ale nasza trasa wiodła przez najładniejszą, starą część miasta, więc nikt nie narzekał. Tym bardziej, że skocznia była dobrze widoczna, więc nie mieliśmy szans się zgubić. A przy okazji udało nam się uchwycić Bergisel z ciekawej perspektywy 😊

Przyczajona Bergisel

Pierwsza przeszkoda pojawiła się na naszej drodze dopiero później, gdy minęliśmy już słynny, widoczny ze skoczni cmentarz i stanęliśmy pod wysokim wzgórzem, na którym, jak się okazało, zlokalizowana jest Bergisel (a może raczej: dla niepoznaki ukryta między zwykłymi budynkami mieszkalnymi). Nie będziemy kłamać, podejście pod górę było strome, nasze stroje na skocznie kilkuwarstwowe, a kondycje przeciętne. W efekcie poważnie rozważaliśmy pozostanie na górze aż do czwartkowego konkursu (pomysł ten ostatecznie upadł dopiero, gdy zupełnie przemokliśmy w trakcie przedłużających się kwalifikacji). Nasz upór w dążeniu na szczyt jednak się opłacił, bo nie tylko dotarliśmy na sektor, ale wcześniej mogliśmy też w pełni rozkoszować się piękną panoramą miasta.

Panorama miasta

Pewnie można było się spodziewać, że po przygodach w deszczowym Oberstdorfie nieco lepiej się przygotujemy na wypadek podobnych problemów z aurą. Tak się jednak nie stało, nie wiem, czy to przez nadmiar emocji i wrażeń, czy przesadnej wiary w pogodową pomyślność. Niezależnie od przyczyny, efekt był taki, że na trybunach Bergisel znaleźliśmy się z jednym tylko parasolem i dziurawą peleryną przeciwdeszczową. Co prawda mieliśmy na sobie teoretycznie nieprzemakalne kurtki, jednak po kilku godzinach w deszczu mokre było praktycznie wszystko. W chwilach zwątpienia i trudów wspomagaliśmy się jednak tańcem i grzanym winem 😀 A dobra postawa zarówno Dawida, jak i całej Reprezentacji, wynagrodziła nam czas oczekiwania i wszystkie niedogodności.

Jeszcze mniej pomyślnym, zwłaszcza jeśli chodzi o zapowiadaną ulewę, prognozom na czwartek zawierzyliśmy już bez reszty i, można by rzec: wreszcie, odpowiednio się zaopatrzyliśmy. W różnobarwnych plastikowych pelerynkach wyglądaliśmy jak gromadka krasnoludków (lub ludzi w workach na śmieci, ale skupialiśmy się na pozytywach).

Skrzaty w pelerynkach

Kilka kwestii, do których chciałabym nawiązać odnośnie konkursu, zanim przejdę do Poważnych Spraw, o których wszyscy myślimy. O ile publiczność w Oberstdorfie była przede wszystkim niemiecka, a GaPa miało w sobie wrażenie międzynarodowości, o tyle widownia na Bergisel zdawała się składać w równych proporcjach z Niemców i Austriaków. Dla pierwszych był to chyba dzień mieszanych emocji, natomiast ci drudzy zdecydowanie trudniej mogli dostrzec jasne strony konkursu. Dowodem na to, jak bardzo aktualne wyniki reprezentacji Austrii nie przystają do oczekiwań jej kibiców, niech będzie fakt, że po skoku ostatniego z ich reprezentantów (był to Michael Haybock, który ostatecznie ukończył zawody na dziesiątym miejscu, najlepszym w swojej drużynie) kibice zaopatrzeni w czerwono-biało-czerwone flagi zaczęli gromadnie opuszczać trybuny.

Po raz kolejny muszę także nawiązać do niesamowitego aplauzu, jakim przy każdym swoim skoku mógł cieszyć się Noriaki Kasai. Kiedy Japończyk pojawiał się na belce startowej, miałam wrażenie, że zebraliśmy się na trybunach tylko po to, by go dopingować. Wszyscy – łącznie z komentatorami, którzy w ogóle wzbudzili w nas wiele sympatii. Emocjonowali się dosłownie wszystkim, co działo się na skoczni, na wszystkie udane próby reagowali radosnymi okrzykami, a gorsze skoki kwitowali zasmuconym „ojej!”. Szczególnie zaś upodobali sobie Stefana Hulę. Przy każdym skoku Polaka skandowali głośne „Hula, Hula, Hula!”, a potem z głośników dobiegały nas dźwięki dobrze znanej kibicom spod Wielkiej Krokwi piosenki „Hula hoop”.

Skocznia nie boi się deszczu

Relację zaczęłam od tradycji i nadszedł wreszcie czas, by temat ten rozwinąć. Kapryśna Bergisel jest miejscem, w którym zawsze coś się dzieje, komuś przeszkadza, komuś niespodziewanie pomaga, czasem wywraca tabelę Turnieju do góry nogami. Nie inaczej było tym razem. Upadek Richarda Freitaga był dla wszystkich ogromnym zaskoczeniem i zmienił przebieg zmagań na nieodwołalnie dramatyczny. W sprawie tego, co doprowadziło do tej przykrej sytuacji, wypowiadali się już mądrzejsi ode mnie, pozostaje więc tylko powiedzieć, że bardzo żałuję, że tak się stało i mam nadzieję, że Richard jak najszybciej wróci do rywalizacji. Bo najważniejsze w kibicowaniu skoczkom jest przecież to, że w pierwszej kolejności wszystkim życzy się bezpiecznego lądowania. Oczywiście, marzymy, aby odbyło się ono o parę metrów dalej w przypadku naszych ulubieńców niż gdy chodzi o pozostałych zawodników, ale jest to wobec kwestii bezpieczeństwa i szacunku sprawą zupełnie drugorzędną.

Dla nas jednak konkurs zakończył się wyśmienicie – kolejnym zwycięstwem Kamila i kolejnym Mazurkiem Dąbrowskiego, podczas którego nasz Mistrz wyglądał na wyjątkowo wzruszonego, a my z pewnością wyraźnie pęcznieliśmy z dumy. 😀

Chociaż nasza ulubiona Gwiazda (oczywiście, Dawid) nie zajęła tego dnia aż tak wysokiej lokaty, nastroje w fanklubowej drużynie pozostały optymistyczne – przecież nie wszystko może zawsze iść po naszej myśli, a jak już wspominałam w poprzedniej relacji, zza każdej chmury w końcu wygląda słońce. Dodam, że w Innsbrucku chmury rozwiały się już w piątkowe przedpołudnie, kiedy część Ekspedycji ukulturalniała się w zamkowym i pałacowym muzeum. Natomiast następnego ranka mieliśmy okazję poznać kolejną twarz miasta: spowite mgłą i tajemnicze robiło niesamowite wrażenie.

Poranne mgły

W ten właśnie sposób w czasie naszego krótkiego pobytu zdążyliśmy poznać Innsbruck z każdej możliwej strony – słonecznej i przyjaznej, deszczowej i nieprzychylnej, zamglonej i tajemniczej, wietrznej i niespokojnej… Ale czym byłyby przygody, gdyby wszystko szło łatwo? Z pewnością nie przygodami! To właśnie powtarzaliśmy sobie, gdy, sami czując się jak deszczowe chmury, podskakiwaliśmy na trybunach, a z naszych kolorowych pelerynek spływały strugi wody. I to samo mówimy sobie, z niecierpliwością czekając na sobotni finał w Bischofshofen.

Leave a Reply