TCS Bischofshofen: Finał! Łzy! Fajerwerki!

Turniej Czterech Skoczni odbywa się, oczywiście, na tylko (lub aż – więcej chyba bym już nie wytrzymała) czterech skoczniach, więc jak wszyscy się domyślają, czas na finałową część relacji z naszej wyprawy. Nie zabraknie, jak to w dobrym finale, ani fajerwerków, ani łez.

Przez cały czas trwania dziesięciodniowej turniejowej podróży pełniłam rolę niestrudzonego skryby naszej małej drużyny, ale, przyznacie, każdy potrzebuje czasem urlopu, dlatego przy opisywaniu dnia kwalifikacji w Bischofshofen wspomoże mnie Ewa. Wszystko z tego powodu, że swój urlop potraktowałam dosłownie: piątek spędziłam na zwiedzaniu Innsbrucka (nie byłabym przecież sobą, gdybym pojechała gdziekolwiek i nie weszła chociażby do jednego muzeum) i zbieraniu sił na sobotni finał – była więc część kulturalna, przyrodnicza (obejmująca rozmowy z rysiami i kozicami) oraz… medyczna, bo wieczór poświęciłam na regenerację nadwyrężonego wszystkimi przygodami kolana. Niezłomna reprezentacja Fanklubu stawiła się jednak na skoczni. Oto wrażenia spisane ręką Wiceskryby Turnieju.

Wiceskryba we własnej osobie 🙂

Mieliśmy przed sobą daleką drogę, dlatego budziki nastawiliśmy na siódmą rano, spakowaliśmy fanklubowe worki i już godzinę później zajęliśmy miejsce w kolejnym na tej wyprawie pociągu. Im bliżej było celu, tym piękniejsze widoki mogliśmy podziwiać za oknem. Ośnieżone lasy, małe alpejskie wioski, słońce wychodzące zza gór, mgła, która pojawiała się i znikała. Już wtedy pomyślałam, że było warto.  Austriackie pociągi mają wiele zalet, ale przede wszystkim są punktualne! I to tak, że można według nich regulować zegarki oraz wybierać trasy z przesiadkami, gdy na zmianę pojazdu ma się tylko kilka minut. Trzeba jednak pamiętać, aby wsiąść do odpowiednich wagonów, bo jak przekonaliśmy się na własnej skórze, czasami pół pociągu jedzie do Innsbrucka, a pół na przykład do Monachium 😉 ). Na szczęście wszystkie nasze podróże skończyły się pomyślnie.

Prognozy pogody były dużo bardziej optymistyczne niż w czasie poprzednich dni i to wcale nie dlatego, że po Innsbrucku nasze wymagania spadły do tylko jednej kwestii: Byleby nie padało! Bischofshofen przywitało nas śniegiem i lekko dodatnią temperaturą. Żyć, nie umierać!

Baner na Paul-Ausserleitner-Schanze

Od samego wyjścia z pociągu w powietrzu czuć było, że zbliża się prawdziwe narciarskie święto. Połowa ulic została zamknięta, większość budynków oklejona plakatami informującymi o zbliżającym się finale Turnieju, a na każdym rogu widać było niezwykle życzliwych przedstawicieli służb mundurowych, gotowych pomóc, gdy ktoś plącze się po miasteczku bez wyraźnego celu. Ale my niczego specjalnego nie szukaliśmy, czas przed zawodami postanowiliśmy poświęcić na to, aby rozejrzeć się po okolicy. Wystarczyła niecała godzina, aby przejść Bichofshofen w tę i we w tę z każdej strony.­­­­­ Co ciekawe, najwięcej czasu zajęło nam znalezienie największej atrakcji miasta, czyli skoczni, mimo że – od samego dworca – pełno było kierunkowskazów wiodących nie tylko na obiekt, ale nawet na konkretne sektory. Zaskoczyli nas także mieszkańcy, który witali gości serdecznym: Dzień dobry! Krótko mówiąc, ciężko było się oprzeć wrażeniu, że całe miasto żyje skokami narciarskimi.

Miasto zamknięte, będą skoki! 🙂

Na skoczni okazało się, że nasz sektor znajduje się niemal przy samej bandzie, więc miejsce do obserwowania skoków mieliśmy idealne. Przez pierwszą godzinę przyglądaliśmy się kilkunastu przedskoczkom, którzy oddali po kilka skoków. W tym czasie organizatorzy sprawdzali nagłośnienie, więc mogliśmy się upewnić, że i tym razem mają poprawną wersję Mazurka Dąbrowskiego. Odetchnęliśmy z ulgą – wiadomo, że nikomu nie należy wieszać medali przed zakończeniem zawodów, ale przezorny, zawsze przygotowany!

Pod nieobecność Richarda Freitaga ostatnim zawodnikiem na liście startowej był Kamil Stoch. W pierwszej serii treningowej nasz mistrz nie wystąpił, ale w kolejnych swoich próbach prezentował się tak, jak nas do tego ostatnio przyzwyczaił. My mieliśmy też swoje własne małe święto, bo ze skoku na skok coraz piękniej skakał Dawid Kubacki. Kwalifikacyjna próba na 136 metrów na długo zostanie mi w pamięci (bo takich skoków w wykonaniu naszej Gwiazdy to nigdy za dużo).

 Dawid postał sobie dłuższą chwilę na pozycji lidera, sfotografował się ze złotym orłem, wygrał kwalifikacje, a potem udzielił odpowiedzi na chyba milion pytań dla dziesięciu różnych stacji telewizyjnych – polskich i zagranicznych. Z jednej strony odciążył trochę Kamila Stocha, ale z drugiej nim do nas dotarł, był już tak zmęczony, że zrobiliśmy tylko pamiątkowe zdjęcie i życzyliśmy mu powodzenia w ostatnim konkursie.

Zwycięzca kwalifikacji do ostatniego konkursu TCS, Fot. Adam Małysz

W drodze na dworzec, natknęliśmy się na imprezę przygotowaną w centrum miasteczka. Była głośna muzyka, grzane wino i międzynarodowe towarzystwo, a wszystko razem tworzyło tak niesamowitą atmosferę, że z miejsca zakochaliśmy się w Bischofshofen, a ja, siedząc w pociągu, pomyślałam, że bardzo się cieszę, że wrócimy tam już nazajutrz. Wiedziałam, że czeka nas wyjątkowy konkurs.

I tak nadszedł wielki (kolejny już, ale tym razem chyba największy z wielkich) dzień. Finał! Nastroje w fanklubowej drużynie były zróżnicowane, od zupełnego spokoju do kompletnego nerwowego załamania (zgadnijcie, o kim mówię? Tak, oczywiście o sobie). W drodze na skocznię wyjątkowo pozwoliliśmy sobie wcielić się w role analityków i dokładnie przeglądaliśmy tabele i statystyki, snując najrozmaitsze domysły co do przebiegu konkursu. Nie zrobiliśmy się jednak od tego ani odrobinę mądrzejsi, bo żadne, nawet najbardziej zawiłe spekulacje nie doprowadziły nas do żadnej konkluzji, poza tą, którą znaliśmy od początku: wszystko może się zdarzyć, a my jesteśmy ogromnymi szczęściarzami, mogąc w tych spodziewanych i niespodziewanych wydarzeniach uczestniczyć.

Finał to finał, więc chcieliśmy mieć wszystko pod kontrolą. Dlatego też w kolejce przed wejściem na skocznię ustawiliśmy się przed otwarciem bram, na cztery godziny przed początkiem serii próbnej. To właśnie jest prawdziwe kibicowskie poświęcenie! Chociaż sami momentami powątpiewaliśmy w sens tego pomysłu, to nasza wytrwałość została wynagrodzona wspaniałymi miejscami na trybunach – byliśmy pierwszymi kibicami na naszym sektorze. 😀 Długie godziny oczekiwania umilaliśmy sobie już tradycyjnie tańcem i naszym ulubionym grzanym winem. 😀 Było to zresztą całkiem rozsądne: ostatniego dnia Turnieju dopadła nas bowiem prawdziwa zima, i choć aplikacje pogodowe w telefonach pokazywały plusową temperaturę, jesteśmy stuprocentowo pewni, że kłamały. I to bardzo. (Ale przynajmniej nie padało :P).

W kolejce na skocznię.

Wiatr przesadnie nie utrudniał skakania. Seria próbna przebiegła bardzo sprawnie, a jej wyniki były dla nas całkiem pomyślne. Im bardziej zbliżaliśmy się do początku konkursu, tym bardziej rosły emocje (tak, głównie moje – chyba jako jedyna denerwowałam się absolutnie wszystkim, czym tego dnia można było się denerwować, zupełnie nie polecam!), wszyscy jednak byliśmy podekscytowani nadchodzącym Finałem i z niecierpliwością czekaliśmy na skok Dawida.

Zanim jednak opowiem, jak z naszej perspektywy wyglądało to wszystko, co widzieliście na ekranach swoich telewizorów, tradycyjnie wspomnę o tym, kto właściwie pojawił się na trybunach. Na finał Turnieju przybyło bowiem zdecydowanie najwięcej polskich kibiców spośród wszystkich czterech konkursów. Tego dnia okrzyki austriackich, niemieckich oraz polskich fanów rozlegały się pod skocznią z porównywalnym natężeniem.

Kibice, fot. E. Knap

Chociaż ci ostatni słyszalni byli najczęściej – nie tylko podczas skoków naszych reprezentantów, ale także gdy później przechodzili oni wzdłuż trybun. Byli to zresztą kibice dobrze zorientowani, bo bezbłędnie i mimo odległości bez wahania rozpoznawali każdego z polskich skoczków, i witali go entuzjastycznie, wykrzykując jego imię. Kolejna ważna kwestia – entuzjazm ten w żadnej mierze nie zależał od tego, które miejsce zapewnił zawodnikowi oddany chwilę wcześniej skok. Podobne przywitanie przypadło także w udziale Adamowi Małyszowi, który zresztą otrzymał najwięcej aplauzu, a to z tego prostego powodu, że będąc niezwykle zapracowanym człowiekiem, wzdłuż trybun przechodził (niemalże przebiegał) kilka, jeśli na kilkanaście razy, a podekscytowanym kibicom wystarczyło sił na żywiołowe witanie go przy każdej z tych okazji. 😀

Człowiek od zadań specjalnych, Adam Małysz, fot. J. Malinowska

Kiedy rozpoczęła się pierwsza seria konkursowa, emocje sięgały zenitu, a ja szybko zlokalizowałam ratowników medycznych, bo byłam niemalże pewna, że w naszym sektorze nie obejdzie się bez ich interwencji (spoiler: wszyscy przeżyli, nawet bez pomocy medycznej). Obawy były jednak zbędne, bowiem po rundzie otwierającej zmagania nie mogliśmy narzekać na wyniki – po świetnych skokach pierwsze dwie lokaty zajmowali Kamil i Dawid, czyli właśnie ci dwaj zawodnicy, których dotyczyła większość naszych bezowocnych pociągowych spekulacji. W przerwie odliczaliśmy minuty do startu ostatniej Turniejowej serii, bo choć z jednej strony oznaczała ona koniec naszej wielkiej przygody, to jednak przede wszystkim chcieliśmy już wiedzieć, co się wydarzy!

W żadnej mierze nie uznaję się za eksperta, ale nie mam wątpliwości, że w sporcie czasem trzeba zaryzykować i postawić wszystko na jedną kartę. Jak to bywa z ryzykiem, zwłaszcza w dyscyplinie tak nieprzewidywalnej, jak skoki narciarskie, to ryzyko czasem przynosi wymarzony efekt, a czasem tak się nie dzieje. Jednak niezależnie od rezultatu, kluczowe pozostaje, by dać z siebie wszystko, grać odważnie i fair play. Właśnie dzięki tym czynnikom zostaliśmy wczoraj Fanklubem Szóstego Zawodnika Turnieju Czterech Skoczni, więc wiemy, co mówimy (i jesteśmy dumni bardziej, niż potrafię to opisać). Po finałowym skoku podziękowaliśmy Dawidowi za walkę i emocje, a nasza Gwiazda po raz kolejny doceniła nasz gorący doping. Byliśmy w całym tym zamieszaniu razem od początku do końca i nikt mnie nie przekona, że istnieje coś ważniejszego niż to. A fakt, że na żywo widzieliśmy, jak Dawid po raz pierwszy w karierze stanął na podium indywidualnych zawodów Pucharu Świata, czyni całą wyprawę jeszcze bardziej niezapomnianą.

Tyle pięknych skoków Dawida obejrzeliśmy, fot. J. Malinowska

Wszystko to jednak refleksje, które przychodzą dzień po zawodach. W trakcie rywalizacji nie mieliśmy ani chwili, aby te wszystkie emocje ubrać w słowa, bo w kilka sekund po skoku Dawida na belce siedział już Kamil. W mojej pamięci na zawsze zapisze się chwila, gdy jego narty dotknęły zeskoku za magiczną zieloną linią oznaczającą prowadzenie w konkursie, a w tym wypadku czwarte z rzędu zwycięstwo i zapisanie niezwykłej karty w historii sportu (na samą myśl o tym, co się stało, wciąż przechodzą mnie ciarki). Tego dnia hymn (w pięknej wersji z dwiema zwrotkami!) odśpiewaliśmy aż dwukrotnie. Szczerze mówiąc, do tej pory trudno mi uwierzyć, że braliśmy udział we wszystkich czterech aktach tego niezwykłego przedstawienia. To jedno z takich wydarzeń, które komentatorzy i kibice będą wspominać przez dziesiątki lat, a my za każdym razem będziemy mogli z dumą powiedzieć: „Byliśmy, widzieliśmy, zmokliśmy, hymn pięć razy odśpiewaliśmy”. I za bardzo dziękujemy Kamilowi, bo, powiem krótko, to był wielki, ogromny zaszczyt.

Fanklub Dawida Kubackiego z szampanem Kamila Stocha. 🙂

Na koniec kilka linijek (jeszcze większej) prywaty, ale będzie fajny morał, wytrwajcie :D. Wyjazd na cały Turniej marzył mi się już od kilku lat. Nieśmiało snułam plany dotyczące zeszłorocznej edycji, jednak z różnych względów nie doszły one do skutku. Jednak już zeszłej jesieni postanowiłam, że 66. edycja będzie moja. Po wspaniałych ubiegłorocznych wynikach Kamila i Piotra w mojej głowie pojawiła się jednak smutna myśl: przegapiłam!. Nie był to oczywiście powód do rezygnacji z planów, ale drobne, dokuczliwe uczucie. W najśmielszych snach nie myślałam, że 66. Turniej Czterech Skoczni będzie, o ile to możliwe, jeszcze piękniejszy, dzięki niezwykłemu popisowi umiejętności i siły spokoju Kamila oraz sukcesom Dawida. Nie wyobrażałam sobie, że ta wspaniała przygoda przypadnie mi w udziale w najlepszym możliwym momencie. Wszystkie te myśli i emocje dotarły do mnie dopiero w kilka chwil po sobotniej dekoracji, gdy zmęczona wszystkim, co się wydarzyło, siedziałam w kącie trybuny płacząc jak bóbr, a z głośników pustoszejącej powoli skoczni dobiegały mnie dźwięki piosenki „The winner takes it all”. Bo to była prawda: Kamil wziął wszystko. I my także wzięliśmy z tych przeżyć dla siebie wszystko, co najlepsze. Pierwszym wnioskiem, jaki przyszedł mi do głowy, gdy otarłam wreszcie łzy, było: no głupi to ma zawsze szczęście (głupim jestem w tym scenariuszu oczywiście ja :D). Na potrzeby felietonu ujmę to jednak nieco bardziej dyplomatycznie. Czasem, gdy coś się nie udaje, jest to tylko jeszcze lepsza okazja na coś wspanialszego w przyszłości – czasem tak cudownego, że aż niewyobrażalnego w danej chwili. Dlatego zawsze warto kierować się tą samą zasadą, co nasi Mistrzowie i Gwiazdy na skoczni: po prostu robić swoje, nie oglądając się za siebie ani na innych. Może z takim nastawieniem każdy z nas będzie miał w końcu swoją własną, prywatną 66. edycję Turnieju Czterech Skoczni. I to nawet niejedną. Bardzo mocno w to wierzę.

Dlatego głowa do góry, głęboki wdech i naprzód! Za nami już wiele pięknych chwil, ale nie mam wątpliwości, że najlepsze, największe przygody dopiero nadejdą… A o przebiegu ich wszystkich dowiecie się zawsze z naszych relacji 😉

Leave a Reply