Pomysły, które stają się rzeczywistością. Wywiad z Ewą Bilan-Stoch

–  Jesteś osobą o wielu pasjach, ale gdyby przyszło Ci wybrać tylko jedną, to która by to była i dlaczego?

–  Tylko jedną?

–  Tak.

– W takim razie zaskoczę wszystkich i powiem: podróże. Ale gdybym mogła mieć ze sobą chociaż maleńki aparat fotograficzny, to w ogóle byłoby super. Jeśli byłabym mężczyzną, prawdopodobnie jeździłabym po świecie i mało by mnie było w domu. Jednak kobiecie trudniej żyć, przenosząc się z miejsca na miejsce.

– Jakie jest najciekawsze miejsce, do którego dotarłaś?

– Ja po prostu kocham Afrykę. Nasza podróż poślubna (w którą pojechaliśmy w dwa lata po ślubie), to była Tanzania. Mieliśmy okazję podróżować z księdzem, który nam udzielał ślubu i pracował tam jako misjonarz przez osiemnaście lat. Odwiedzaliśmy różne miejsca, w których zostały założone misje, poznawaliśmy ludzi w wioskach, gdzie właśnie ksiądz jest często jedyną białą osobą. Zdarzało się, że kiedy kobiety widziały Kamila, zapraszały nas do siebie, bo dla nich biały mężczyzna w domu, to błogosławieństwo. Choć dom, to może za duże słowo, po prostu były to chatki z gliny i gałęzi. Cieszyłam się więc, że mogę zobaczyć prawdziwe afrykańskie życie, nie takie zrobione dla turystów. Albo na przykład sytuacja, że jedziemy do buszu odwiedzić rodzinę Masajów i później nie możemy się stamtąd wydostać, bo część tego buszu się pali. Mogłabym naprawdę długo opowiadać o naszych przygodach (śmiech).

– A kiedy zaczęłaś fotografować?

– Na pewno, kiedy miałam mniej niż dziesięć lat. Niestety w rodzinie nikt się tym nie zajmował i pewnie dlatego więcej czasu zajęło mi wdrożenie się w temat. Pamiętam jak biegałam za ptaszkami z takim starym aparatem na korbkę i nie wiedziałam jak właściwie robi się zdjęcia. Później, gdy zaczęłam trafiać na osoby, które dzieliły się ze mną wiedzą, było mi znacznie łatwiej. Dzięki fotografowaniu trafiłam też do skoków narciarskich. Mój znajomy reporter, który zresztą do tej pory pracuje, w ramach ćwiczeń wykonywanych jeszcze aparatem na kliszę, powiedział: „Idziemy na Puchar Świata, będziemy robić zdjęcia”, bo taki plan zdjęciowy wymyślił. Dla mnie wtedy był to szok. Ale jakoś tak… wsiąkłam.

– Co było wcześniej? Eve-nement Klub Sportowy czy Eve-nement Agencja?

– Eve-nement Agencja. Zdecydowanie. Mój brat śmieje się, że mniej więcej raz do roku wpadam na absurdalny pomysł, który później staje się rzeczywistością, aż boi się, co będzie dalej.

– Skąd wziął się ten pomysł i jak długo wdrażałaś go w życie? 

– Otwarcie mówiłam o tym, że w dużej mierze zainspirował mnie Dawid, za co zawsze będę mu wdzięczna. Kiedyś na jakimś wspólnym grillu rozmawialiśmy o problemach, jakie zawodnicy mają z menedżerami i sponsorami. Zawsze mnie to bolało, bo znam skoczków jako fajnych facetów oddających całe serce sportowi, który ich kosztuje mnóstwo pracy i poświęcenia. Skupiony na sporcie zawodnik nie ma głowy do wielu innych spraw i są osoby, które to brutalnie wykorzystują. Dawid zapytał kiedyś: „Dlaczego nie spróbujesz?  Ty zawsze wszystko załatwisz, gdzie my nie możemy, to się wepchasz”. Na początku podeszłam do tego sceptycznie, ale faktycznie później… Kiedy skontaktowałam się z Mannerem, oni powiedzieli, że tylko czekali, aż się za to wezmę, bo mówiło się w środowisku, że mam do tego predyspozycje. Wcześniej pomagałam koordynować sprawy Kamila, wiele nauczyłam się od firmy, z którą współpracował, a która miała wyłączne prawa do jego wizerunku. Dziś Kamil śmieje się, że tam, gdzie się uczyłam stałam się koniem trojańskim. Chciałam współpracy skoczków ze sponsorami nadać trochę inny standard. Nie przedmiotowy, a partnerski.

Mistrzowie świata z Lahti, fot. Ewa Bilan-Stoch
Mistrzowie świata z Lahti, fot. Ewa Bilan-Stoch

–  Jak się przygotowywałaś do założenia Agencji?

– Tak jak wspomniałam wiele nauczyłam się niejako przy okazji. Kiedy zarejestrowałam działalność dowiedziałam się, jak mogę się doszkolić, a potem pół roku jeździłam na kursy do Warszawy. O godzinie trzeciej rano wyjeżdżałam z Zakopanego, żeby być o dziesiątej na zajęciach. I tak co weekend. To była Polska Akademia Sportu. Uważam że w pracy agencji wykorzystuję także studia pedagogiczno-psychologiczne i artystyczne. Wszystkie te na pierwszy rzut oka odległe kierunki bardzo się ze sobą łączą.

Na początku działalności było do mnie trochę zastrzeżeń, że jak tak mogę się mężem zajmować, jak tak bez doświadczenia… Każdy kiedyś zaczyna i uczy się czegoś nowego. Z resztą cały czas chcę się uczyć. Jeśli nie spadają na mnie nowe wyzwania, to sama je wymyślam i następnie realizuję.

– Wróćmy jeszcze na chwilę do Agencji. Jakie są zasady jej funkcjonowania? Jest formalna czy bardziej nieformalna? Jakie były zasady doboru podopiecznych?

– Nie mogę powiedzieć, że Agencja jest nieformalna! (śmiech). Wszystko jest formalnie. Jesteśmy zarejestrowani jako oficjalna agencja menadżerska w PZN (robiłam w ogóle praktyki w PZN, więc też miałam okazję dowiedzieć się, jak pewne rzeczy wyglądają od ich strony). Są oczywiście umowy z chłopakami, upoważnienia. A podopieczni? Niektórzy sami się zgłosili, ale to jakoś tak naturalnie wyszło. Musieliśmy czekać, aż pewne umowy się skończą, więc to nie było tak, że w agencji jest od razu tylu i tylu zawodników, tylko najpierw był jeden, drugi. Najdłużej czekałam na Kamila (śmiech).

Są też osoby, z którymi nigdy nie będę pracować – nie dlatego, że ich nie lubię. Po prostu w takiej pracy lubię przewidywalność, a niektórzy są totalnie nieprzewidywalni. A później ja odpowiadam za niedociągnięcia, więc nie do końca mi to pasuje. Mam tez inne zainteresowania, więc aktualnie tak dobieram obowiązki, aby dało się wszystko pogodzić. Przez pierwsze dwa lata ilość obowiązków była przytłaczająca, ale prawdą jest, że połowa z nich wynikała z mojej nadgorliwości. Przyznam, że najtrudniejsze, czego musiałam się nauczyć, to gospodarowanie czasem.

– A jak z tego wypączkował Klub?

– Agencja zaczęła się rozkręcać i po Igrzyskach wpadliśmy na taki pomysł, że… Kamil w ogóle zawsze mówił, że po zakończeniu kariery nie chciałby jeździć po świecie z kadrą, tylko pracować w klubie, uczyć skoków, ale właśnie dzieci. Bo to są tacy wdzięczni uczniowie i jego by takie zajęcie na pewno cieszyło. Powtarzał to na tyle często, że gdzieś ten pomysł we mnie utkwił i nagle stwierdziłam, że jak nie teraz, to kiedy?

Ewa i Kamil, fot. Dawid Kubacki
Ewa i Kamil, fot. Dawid Kubacki

No więc początki były trudne. Środowisko działaczy nie widziało miejsca dla nowego klubu. Wysłuchałam wielu docinków, obelg, stawiałam czoło najbardziej groteskowym sytuacjom, które wcześniej widziałam na filmach rodem z PRL. Teraz wszyscy mówią, że fajnie, bo klub jest, ale zanim powstał, było naprawdę ciężko. Największe wsparcie miałam w Grześku Sobczyku, który rękami i nogami bronił mnie i broni do tej pory. W kwestii klubu zawdzięczam mu wiele rzeczy.

Prezes Tajner publicznie podkreśla, że wyznaczamy standardy szkolenia młodych talentów skoków narciarskich. Był jedną z niewielu osób, która od początku wierzyła w powodzenie mojej idei. Podsumowując, łatwiej było z Agencją niż z Klubem. Zdecydowanie.

– Gdybyś teraz spojrzała na jedno i drugie, to która z tych „działek” wymaga od Ciebie więcej pracy, wysiłku, zaangażowania?

– Nie da się tego opisać w taki sposób, bo to zupełnie inny charakter pracy. Klub być może wymaga więcej wysiłku, ale to wszystko jest takie wdzięczne. To jest świat, taki… czysty. Skoki w najczystszej postaci. W Agencji dochodzą tematy, które są bardzo stresujące. Kiedyś opowiadałam mamie o pewnej sytuacji, z którą musiałam się zmierzyć i ona poprosiła, żebym jej więcej o takich rzeczach nie wspominała, bo przez trzy dni nie mogła spać ze zdenerwowania. Ja już się na to uodporniłam, ale na pewno tak, więcej stresu – Agencja, więcej czasu – Klub.

– A co sprawia Ci w pracy największą przyjemność?

– Radość osób, dla których się pracuje. Dzieciaki! Największy komplement jaki od nich usłyszałam, to „pani Ewa umie wszystko – umie robić zdjęcia, umie prosto przyklejać naklejki!”. To są naprawdę najlepsze pochwały, jakie można dostać. A w Agencji, to każda umowa, po której podpisaniu logo wędruje na naszą stronę jest powodem do dumy. I jeszcze radość chłopaków. Wzajemne zaufanie, szczerość, relacje nie tylko zawodowe. To się sprawdza i właśnie takimi ludźmi, z którymi praca jest przyjemnością, chcę się otaczać. Zarówno jeśli chodzi o zawodników, jak i naszych Partnerów.

– A czy jest coś, czego nie lubisz?

– Nie lubię, jak jest zimno, a w tej pracy jest zawsze zimno (śmiech). Czego nie lubię? Hmm… Pracuję głównie z mężczyznami i to się sprawdza pod warunkiem, że są dżentelmenami. Niestety w tej branży różnie z tym bywa, więc niedżentelmenów omijam z daleka. Nie lubię też sytuacji, kiedy ktoś nie szanuje mojego czasu, mojej pracy, zaangażowania. Podsumowując – nie lubię ludzi niepoważnych i niekulturalnych.

– Powiedziałaś, że często słyszysz, że Klub Sportowy Eve-nement wyznacza pewne standardy. Czym w takim razie Eve-nement różni się od innych klubów?

– Nie jest nastawiony na wyniki. Obserwowaliśmy taką tendencję, że kluby robiąc wyniki, dostają pieniądze na szkolenie. U nas jest inaczej – można powiedzieć, że jesteśmy z Kamilem jednymi ze sponsorów klubu. Mamy wielu Partnerów, którzy pomagają na zasadzie przekazania sprzętu czy ubrań, włączają się do naszych akcji. Inne kluby raczej nie mają możliwości, chęci, czasu, pomysłów na to, jak pozyskać sponsorów i dla nich jedynym źródłem utrzymania staje się ranking, w którym dostają punkty. Dlatego zależy im, żeby takie dziecko, które ma osiem, dziewięć, dwanaście lat skakało w tej chwili jak najlepiej. Trenują dzieci z ciężarami, a one dorastając, nie mają, mam wrażenie, ochoty nawet patrzeć w stronę skoczni i czar pryska. My skupiamy się na zabawie, na radości. Te dzieci przychodzą na skocznię oczywiście po to, żeby skakać, ale chcą też się spotkać, powymieniać wrażeniami. Trener Andrzej jest nie tylko świetnym szkoleniowcem, ale i wychowawcą. Dzieci uczą się i wygrywać, i przegrywać. Uczą się szacunku do siebie nawzajem. Organizujemy im dużo aktywności pozaskokowych. Jeździmy wspólnie na obozy. Dużą inspiracją jest to, że mogą pobyć z Kamilem, Dawidem, Grześkiem czy Stefkiem. Wspólnie kibicujemy. Nie każdy z nich zostanie Mistrzem Olimpijskim, ale na pewno będzie miał wspaniałe wspomnienia, a sportowe zacięcie pomoże w każdej dziedzinie życia.

Wieczorny trening małych sportowców, fot. Klara Kutnik
Wieczorny trening małych sportowców, fot. Klara Kutnik

– Jak wygląda nabór dzieci do klubu?

– W tej chwili nikogo nie przyjmujemy, bo zimą trener wyciął taki numer… Zrobiliśmy nabór dla wąskiej bardzo grupy, bo potrzebowaliśmy najmłodszych dzieci, które będą skakać na najmniejszych skoczniach. Te starsze rosną i idą dalej, więc chcieliśmy uzupełnić grupę. No i właśnie na ten nabór przyszło kilka osób i trener Andrzej Zarycki postanowił wziąć wszystkie! Tym sposobem teraz mamy dwudziestu jeden zawodników, tzn. dziewiętnastu chłopców i dwie dziewczynki i już nie jesteśmy w stanie przyjąć więcej dzieci. Cały czas są zapytania… Jeszcze nie rozpracowałam, co z tym fantem zrobić. Trudno o drugiego fachowego trenera na pełny etat.

– W jaki sposób przebiega szkolenie takich małych zawodników?

–  Na ogół dzieciaki mają treningi cztery razy w tygodniu. Od poniedziałku do piątku są trzy treningi, a w sobotę jest taki dla wszystkich. Ponieważ w tygodniu część dzieci chodzi już do szkoły sportowej i ma treningi rano, więc pozostałe trenują po południu, po swoich normalnych lekcjach. Kiedy pojawia się możliwość wyjazdu na zawody, to oczywiście z niej korzystamy. Na naszym podwórku odbywają się cykle zawodów Ligi Szkolnej, więc zawsze w nich startujemy.

Jeśli chodzi o obozy, to wyjazdy zimowe są bardzo trudne do zorganizowania. Wiadomo, że skoki to taki sport, że po treningu wszyscy wracają przemoczeni. Trudno dopilnować, żeby każde dziecko zabrało na wyjazd trzy pary kurtek i tak dalej, dlatego z powodów logistycznych odpuszczamy. Koncentrujemy się za to na obozach letnich. Byliśmy na tygodniowym obozie w Planicy, tegoroczna akcja z kalendarzami zakończyła się sukcesem, wiele osób i instytucji pomogło nam w realizacji celu i obóz dla wszystkich dzieci był całkowicie bezpłatny. Byliśmy także w Wiśle, gdzie są świetne skocznie dla dzieci. Chcielibyśmy kiedyś powtórzyć Bieszczady, którymi wszyscy byli zachwyceni: i duża kadra, i mała kadra. Było naprawdę super.

Nasz pierwszy obóz trwał trzy dni i był w Kościelisku. Niektóre dzieci pierwszy raz spały poza domem, więc musieliśmy się do tego przygotować. W ogóle wszystko robimy stopniowo, bo gdybyśmy zabrali dzieci na drugi koniec Polski i nagle wieczorem wszystkie zaczęłyby płakać, no to nie byłoby wesoło…

Drużyna KS Eve-nement Team na obozie w Planicy
Drużyna KS Eve-nement Team na obozie w Planicy, fot. Ewa Bilan-Stoch

–  A kiedy doczekamy się drużyny Eve-nementu na Mistrzostwach Polski?

– To dobre pytanie! Kamil cały czas twierdzi, że się doczekamy, Stefek też. Ostatnio nawet pojawił się pomysł, żeby trener odnowił licencję zawodnika i wystartował razem z nimi. Brakuje więc tylko jednej osoby. Myślę, że to kwestia kilku lat. Ale mogę też powiedzieć, że mamy zakład z trenerem! W Wiśle na obozie, pod wpływem emocji, założyliśmy się z wszystkimi dziećmi, że jeżeli któreś z nich pojedzie na Mistrzostwa Świata, mogą być MŚ Juniorów, to trener będzie musiał skoczyć z Wielkiej Krokwi, a ja z K15. W stroju skoczka! Dzieci przyszły do mnie po zakładzie i powiedziały, żebym pamiętała, że na tej skoczni nie ma fazy lotu, więc mam się nie układać do nart. Najlepsze jest to, że ja wcale nie jeżdżę na nartach, więc nie wiem, jak to zrobię! Ale mam jeszcze trochę czasu. I dzieciaki teraz informują całe swoje rodziny, że jest taki zakład i lepiej niech trener i pani Ewa już trenują, bo one zamierzają jechać na mistrzostwa. No więc fajną mamy ekipę.

– Co do tej pory uznajesz za swój największy zawodowy sukces?

– To zależy. Jeśli chodzi o fotografię, na pewno wystawę „Akta sztuki” z chłopakami. Wystawa od ponad trzech lat cieszy się dużą popularnością, krąży z miejsca na miejsce i była już pokazywana w ponad dwudziestu miejscach. W tym w Wiedniu! Co było dla mnie dużym zaszczytem.

A jeśli chodzi o sukcesy zawodowe, to trudno stwierdzić. Bo niektóre kontrakty są bardzo wartościowe finansowo, a inne kosztowały mnie dużo więcej pracy i cieszę się, że zostały sfinalizowane. Trudno to ocenić.

Mój brat zwraca uwagę, że wszystko, co teraz się dzieje, wydaje się takie mało spektakularne, ale jak spojrzy się wstecz miesiąc, rok, to nagle się okazuje, że dokonaliśmy tego, tego i tego. Cieszę się, że udaje się stworzyć partnerskie relacje z ludźmi z różnych korporacji, którzy na co dzień są skoncentrowani na innych celach niż my. Że udało się wszystko wyważyć i oni liczą się z naszym zdaniem, liczą się ze zdaniem zawodników, których dobro jest przedłożone na pierwszym miejscu. Cieszę się więc, że standardy się trochę zmieniły.

Klub jest wisienką na torcie. A kolejne wyzwanie już w mojej głowie. 😊

– No dobrze, to teraz coś trochę innego… Gdybyś miała w trzech słowach opisać Dawida, to jakie by to były słowa?

– Pokemon! Trudne to jest! A możemy do tego wrócić później?

Z Kryształową Kulą w Planicy, fot. Ewa Knap
Z Kryształową Kulą w Planicy, fot. Ewa Knap

– Jasne. W takim razie zapytam, jakie jest Twoje pierwsze wspomnienie związane z Dawidem?

– Moje pierwsze wspomnienie związane z Dawidem dotyczy takiego domku, szatni w Wiśle. On wychodził z tej szatni, a ja wchodziłam. Dawid został powołany do kadry, a Kamil zaprosił wszystkich kolegów na nasz ślub, czyli to był 2010 rok.

No więc wchodziłam do tej szatni, a on do mnie podszedł – jeszcze z nartami, bo szedł na skok – i mówi, że w sumie się  jeszcze nie znamy, że on jest Dawid i że jest mu tak miło, że zaprosiliśmy go na ślub, ale przeprasza, bo ma wtedy zawody i nie da rady przyjechać. Wyściskał mnie i jeszcze dodał, że super, że kiedyś indziej to uczcimy, i tak dalej. Dla mnie to było takie miłe, że obca osoba w taki ciepły sposób przyjęła mnie jako przyszłą żonę swojego kolegi, nie wiedząc o mnie nic. I zaimponowało mi bardzo to, że z taką otwartością się przedstawił i podziękował za zaproszenie.

– Czyli nie znacie się od dzieciństwa?

– Nie, nie. Ja nie śledziłam karier tych młodszych skoczków, więc dla mnie to było nieznane nazwisko, nieznana twarz. A taka kurczę charakterystyczna!

– A czy Dawid w jakiś sposób udziela się w Klubie Sportowym?

– W miarę możliwości tak. Jeździ na wspólne obozy. Czasem zajrzy na trening. Dawid nie jest taką osobą, która sama wpadnie na to, że może zrobić to czy tamto, ale o cokolwiek go poproszę, nigdy nie odmówi.

Program artystyczny na obozie w Bieszczadach
Program artystyczny na obozie w Bieszczadach, fot. Ewa Bilan-Stoch

– Jaka cecha Dawida najbardziej rzuca w oczy?

–  Jak powiem zapominalstwo, będzie to złośliwe z mojej strony (śmiech). Powiedziałabym, że skupia się na szczegółach. Po prostu wyciąga szczegóły szczegółów i czasami coś, co nie ma kompletnego znaczenia pochłania go tak, że nie da się z nim dogadać. Bo on musi coś najpierw rozłożyć na czynniki pierwsze – wcale nie tę rzecz, która jest istotna! – no i czasami mnie to irytuje.

– A jak wam się układa współpraca w ramach Agencji?

– Bardzo dobrze. Dawid jest wzorem współpracy! W ogóle teraz mam pod opieką takich zawodników, z którymi bardzo dobrze się pracuje. A Dawid to zupełnie bezproblemowy człowiek. Miałam kiedyś taką sytuację… W wyniku przepisów PZN i innych takich rzeczy, wszystkie wynagrodzenia muszą iść przez moje konto. I kiedyś pomyliłam się i wysłałam Dawidowi znacznie większą kwotę, niż powinnam. Bo dopóki nie skończył dwudziestu sześciu lat płaciłam za niego wszystkie podatki itd., po prostu z rozpędu przelałam mu wszystko jak leci. Zorientowałam się i mówię: Dawid! Ja ci przelałam za dużo kasy i teraz muszę ją odzyskać, bo trzeba zapłacić podatki, nie ma też mojego wynagrodzenia. Na dodatek wszystko jest w euro i w ogóle kicha. A on mówi, że spoko. I jeszcze poprosił mnie, żebym mu pomogła jakieś buty znaleźć na Krupówkach. Spotkaliśmy się więc i obeszliśmy sklepy obuwnicze, a on w końcu mówi: A jeszcze ci kasę mam oddać! A ja mówię, że na konto. A on: Nie, ja mam przy sobie! Ja mówię: No chyba sobie robisz jaja! I pod McDonaldem na Krupówkach on mi zwyczajnie wręcza pozwijany plik pieniędzy! W euro! Z ręki się to wysypuje, masakra… Pomyślałam –  nie no Kubacki, tylko ty się tak możesz zachować.

Mistrz drugiego planu i wspomnienia z Soczi
Mistrz drugiego planu i wspomnienia z Soczi, fot. Ewa Bilan-Stoch

– A co pomyślałaś na wieść, że chcemy założyć Dawidowi fanklub?

– Stwierdziłam, że najwyższy czas. Bo wiem, ile radości daje Kamilowi fakt, że ma swój fanklub. I wiem, jakie to motywujące dla zawodnika. Tak że od samego początku byłam bardzo przychylna i bardzo się cieszyłam.

– No to na zakończenie wróćmy do tych trzech słów opisujących Dawida.

–  Że skupia się na każdym szczególe szczegółu, to na pewno. Jest szczery. To nie osoba, która potrafi zamotać, zrobić jakiś zamęt, powiedzieć tak, a zrobić inaczej. Jest bardzo konkretny. Jak powie, że coś załatwi, to załatwi. Chyba że zapomni. Tak, ja mam tak z nim ciągle! Mówię wieczorem: Dawid, weź kartki na skocznię! A on: Przypomnisz mi rano? Nie! Będę spać! Weź po prostu. Tak więc, o wszystkim trzeba mu przypominać. Wiele razy czasem.

– Bardzo dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Ida Żmiejewska

Fotografia główna – Tadeusz Mieczyński

 

Leave a Reply