I piątka! Puchar Świata w Willingen 2019

Różne są powody wyjazdów na konkursy PŚ. Czasami mamy ulubioną skocznię, którą bardzo chcemy obejrzeć z bliska. Czasami marzy nam się podróż w jakieś bardzo odległe miejsce. Czasem stwierdzamy, że gdzieś jest blisko, albo po prostu łatwo tam dotrzeć. Bo czemu nie? A czasami ktoś z rodziny mieszka niedaleko miejsca zawodów i zaprasza do siebie. Tak właśnie było tym razem, więc na wstępie chciałabym bardzo gorąco podziękować naszym Gospodarzom, bo bez nich wyprawa do Willingen z pewnością nie byłaby taka barwna i udana. A może wcale by do niej nie doszło?

Nasza ekspedycja zaczęła się na lotnisku w podwarszawskim Modlinie. Plan na pozór wydawał się genialny, bo samolot tanich linii leciał prosto do Kolonii, a to właśnie tam mieszka rodzina naszej fanklubowiczki Izy.

Niestety nie przewidziałyśmy kilku komplikacji.

Po pierwsze, dojazd do Modlina okazał się dużo bardziej skomplikowany niż wydawało się nam na początku (a przynajmniej mnie, bo pozostała część ekipy sygnalizowała to od dawna) i w ostatniej chwili trzeba było przebukować bilety na pociąg z Krakowa, aby przypadkiem nie spóźnić się na samolot. Po drugie, lot – a jakże –  okazał się spóźniony o ponad pół godziny. Idealnie, prawda?

Drużyna Fanklubowa 😀 fot. E. Knap

Ale najlepsze zostawiłam na koniec! Nasz samolot wylatywał z Modlina w piątek wieczorem. Nie było nas więc na konkursie drużynowym. Tak to się kończy, gdy człowiek stwierdza, że trudno, tym razem odpuszczę kwalifikacje i wyjadę dopiero po pracy. Kiedy FIS ogłosił dodatkowy konkurs my mieliśmy już kupione bilety i nie dało się ich zamienić. A szkoda, bo byłoby na co patrzeć. Ale cóż, nasza wina. O świetnych skokach Polaków dowiadywałyśmy się z relacji tekstowej, kiedy tylko udało się połączyć z Internetem w super szybkim pociągu pendolino na trasie Kraków-Warszawa.

Na dworcu odebrała nas pani Prezes, zaopatrzyła w odpowiednie bilety i odprawiła na lotnisko. Ale chyba dopiero, gdy samolot wystartował, poczułam, że to już. Lecimy. Odwiedzę kolejną skocznię z listy Pucharu Świata. A Mühlenkopfschanze w moim prywatnym zestawieniu zawsze znajdowała się dosyć wysoko.

Z Kolonii do Willingen dojazd trwa trochę ponad dwie godziny. Spakowaliśmy więc w sobotę przedpołudniem wszystko, co potrzeba, wujek Izy przygotował kanapki i wybrał eleganckie kije (ogrodowe – takich jeszcze nie używaliśmy!) i ruszyliśmy w drogę. Odległość porównywalna z tą, jaką pokonujemy z Krakowa do Zakopanego, może trochę dalej, bo niemieckie drogi zdecydowanie są dużo wygodniejsze i nawet się tej odległości nie czuje. Kawałek przed Willingen zatrzymała nas policja, bo samochody były kierowane na parkingi a kibice do busów, które jeździły pod skocznię. Nas puścili, bo wytłumaczyliśmy – zresztą zgodnie z prawdą – że musimy dojechać do hotelu. Już nikt nas nie pytał czy chcemy się tam kwaterować, czy tylko odebrać bilety. 🙂

Drużyna Fanklubowa 2 🙂 fot. M. Celuch

Po zaparkowaniu samochodu, czekał nas jeszcze dosyć długi spacer na miejsce zawodów. Po raz pierwszy było tak, że de facto nie wiedzieliśmy, w którą iść stronę. Zwykle skocznia góruje nad horyzontem i jest widoczna z każdego niemal zakątka miasta, a tym razem musieliśmy po prostu zaufać i udać się w tę samą stronę, co wszyscy. Mieliśmy wielką nadzieję, że pierwsza osoba, która poszła tą drogą wiedziała co robi i na końcu trafimy na skocznię, a nie okaże się, że trzeba zawracać. Faktycznie, potwierdziło się dopiero na samym końcu.

Tuż przy wejściu czekała nas niemiła niespodzianka. Pan ochroniarz stanowczo zabronił wniesienia na obiekt naszego banera! Jak się później okazało, regulamin zabrania wnoszenia flag, które można zawiesić na dwóch kijach. Fakt, przegapiliśmy. Rozbawiło nas jednak tłumaczenie pana z ochrony, który powiedział, że banery przeszkadzają skoczkom. Że innym kibicom, to wiemy, sami narzekamy na miliony wielkich płacht w Zakopanem, ale jeśli ktoś się postara, to z pewnością znajdzie takie miejsce, aby nie utrudniać życia innym, a baner by był widoczny. Idealnie jest go na czymś powiesić, ale nie zawsze jest to możliwe. W każdym razie, baner został skonfiskowany, razem z kijami. I nie przekonały pana żadne obietnice, że nie skoro nie wolno, to nie będziemy wyciągać. Został rzucony w błoto i mogliśmy odebrać go dopiero po konkursie. To chyba był najmniej przyjemny moment weekendu.

Mühlenkopfschanze – duża skocznia albo mały mamut 😀 fot. E. Knap

Już po chwili okazało się, że mamy świetne miejsca. Jeszcze nigdy nie oglądaliśmy zawodów z takiej perspektywy – nie z dołu skoczni, jak zwykle, ale wyżej, na wysokości buli. To niesamowite, że dokładnie widzieliśmy lądowanie skoczków, mogliśmy osobiście ocenić styl telemarku, a także niemal bezbłędnie stwierdzić, czy ktoś obejmie prowadzenie, czy zabraknie mu punktów. Niepowtarzalne przeżycie. Jedynym minusem były schody. Jeden, drugi, trzeci, dziesiąty… Oj, czuło się je w nogach kolejnego dnia.

Na mnie ogromne wrażenie zrobiła liczba kibiców. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam takiego zgromadzenia ludzi oglądającego skoki narciarskie. Oczywiście publiczność dzieliła się na dwie główne frakcje – kibiców niemieckich i polskich, bo przedstawicieli tych nacji było w Willingen najwięcej. Równie ważne okazało się oczywiście to, że to właśnie Polacy i Niemcy prezentowali najlepszą formę i wszystko wskazywało, że kwestię zwycięstwa rozstrzygną między sobą. Ale był jeszcze Ryoyu Kobayashi…

Układ sił 50/50 🙂 fot. E. Knap

Serię próbną wygrał Kamil Stoch. Dawid, po skoku na 131,5 metra był czwarty, za drugim Timim Zajcem (bo Słoweńcy, mimo mniejszej liczby wspierających ich fanów wcale nie zamierzali tanio sprzedawać skóry) i trzecim Markusem Eisenbichlerem. Pozostali nasi zawodnicy zajęli niższe miejsca, a Maciek Kot, rozmyślający, czy jest za bardzo, czy za mało mądry, został sklasyfikowany na 43. miejscu.

Pierwsza seria konkursowa układała się dla nas jak marzenie. Kamil Stoch prowadził, za nim uplasowali się Ryoyu Kobayashi i Karl Geiger. Po dalekim skoku na 144 metr, na czwartym miejscu klasyfikowany był Dawid Kubacki. Strata do podium była niewielka, więc nadzieje w polskiej części publiczności były bardzo duże. Zwłaszcza, że zaraz za placami Dawida czaił się trzeci z polskiej drużyny – Piotrek.

No i cóż. Seria finałowa przypominała pojedynek gigantów. Skok za skok, punkt za punkt. Po genialnym skoku na 150,5 metra w wykonaniu Geigera okazało się, że o zwycięstwo w sobotę będzie bardzo trudno. Nikt już Karlowi nie zagroził, mimo że wielu z nas nie do końca wierzyło, że ten zawodnik będzie zdolny do dwóch pięknych skoków. Jęk zawodu na trybunach wśród biało-czerwonych jasno wskazywał na to, że to niemiecki hymn zabrzmi na skoczni w Willingen.

Dawid Kubacki skoczył 141,5 metra i był piąty.

Sobotnie podium fot. E. Knap

Wracaliśmy szczęśliwi, ale towarzyszył nam pewien niedosyt. Było tak blisko! Śmialiśmy się sami do siebie, że piękne czasy nastały, kiedy drugie miejsce, to dla nas mało. A przecież tuż za podium uplasowało się dwóch kolejnych Polaków. Ciocia Izy zaopiekowała się naszym banerem, tak skandalicznie potraktowanym przez ochronę, a my – jedno przez drugie – wymienialiśmy się spostrzeżeniami i opiniami. Ale nie mieliśmy wątpliwości – warto było przyjechać.

Niedziela zaczęła się niezbyt szczęśliwie. Najpierw Lena zgubiła okulary, później wracaliśmy po plecak, a na drodze był dużo większy ruch. Korek przed Willingen zaczął się kilka kilometrów wcześniej! Szybko się okazało, co go powodowało. Panowie policjanci stali na środku i kierowali ruchem tak, że nikogo nie zatrzymywali, a przejazd utrudniali. Na szczęście udało się nam zdążyć na konkurs, a nawet na spory kawałek serii próbnej.

W pierwszej części zawodów górą byli Polacy. Tuż przed skokiem lidera klasyfikacji generalnej nasi skoczkowie zajmowali pierwsze trzy miejsca. Jakże pięknie to wyglądało! Później wylądował Ryoyu i ucieszyli się niemieccy kibice, bo ktoś wreszcie wyprzedził Polaków.

Niedzielne podium fot. E. Knap

W drugiej serii rywalizacja polsko-niemiecka trwała w najlepsze – wystarczy spojrzeć na listę wyników. W czołówce polska i niemiecka flaga pojawiła się naprzemiennie. Kobayashi tego dnia bardzo zapragnął wszystkich pogodzić i skakał bezbłędnie. Tym razem to Markus Eisenbichler prowadził, gdy Japończyk zasiadł na belce. Oj, chyba dawno nie miał takiego dopingu. Polska część publiczności mocno dmuchała mu pod narty. A Dawid Kubacki znowu zajął piąte miejsce w konkursie. I – jakżeby inaczej – w klasyfikacji Willingen Five również był piąty.

Gdyby niemiecki turniej w Willingen polegał na tym, żeby jak najwięcej razy zająć piąte miejsce , to Dawid wygrałby bezapelacyjnie! Jak Willingen Five, to Willingen Five. 🙂

Prawdziwy zwycięzca Willingen Five! 😀 fot. E. Knap

W poniedziałek z samego rana pożegnaliśmy się z naszymi Gospodarzami i wyruszyliśmy do Dortmundu. Samolot powrotny do Krakowa odlatywał dopiero późnym popołudniem, więc kilka wolnych godzin poświęciliśmy na zwiedzanie stadionu Borussi. Kto nie był – polecamy z ręką na sercu! Nieważne czy kibicujecie BVB, czy nie. Po arenie oprowadzał nas fantastyczny przewodnik i aż żałowaliśmy, że nie rozumiemy po niemiecku. Organizatorzy postarali się jednak by odpowiednio zadbać o zwiedzających i każdy został zaopatrzony w zestaw słuchawkowy z tłumaczeniem. Na stadionie spędziliśmy dwie godziny i nie żałowałam ani jednej minuty. Cudne uzupełnienie sportowego weekendu. 🙂

Zdjęcie główne: Ewa Knap

Leave a Reply